Kilku chłopców odprowadziło już na dziedziniec konie dwóch posłańców.
Teraz z kolei wymknęli się i posłańcy.
Jerzy stanął u drzwi, wychodzących na drogę, właśnie w chwili, gdy jeździec zatrzymał konia i rozglądał się z wahaniem dokoła.
— To tutaj, panie — rzekł Jerzy.
— Kto jest tutaj? — spytał jeździec.
— Ten, którego pan szuka.
— Skąd pan wie, kogo szukam?
— Przypuszczam, że Jerzego Cadoudala, inaczej nazwanego wielkim okrągłym łbem.
— Właśnie.
— Witam pana zatem, panie Rolandzie de Montrevel, albowiem ja jestem tym, którego pan szuka.
— A! czy być może? — rzekł młodzieniec zdziwiony.
I, zeskakując z konia, szukał oczyma kogoś, komu mógłby go powierzyć.
— Niech pan zarzuci cugle na szyję koniowi i więcej o niego się nie troszczy; gdy go pan będzie potrzebował, znajdzie się na miejscu: nic nie ginie w Bretanii, jest pan w kraju prawości.
Młodzieniec nic nie odpowiedział, zarzucił koniowi cugle na szyję, stosownie do wskazówki, i podążył za Cadoudalem, który szedł naprzód.
— Wskazuję ci drogę, pułkowniku — rzekł przywódca szuanów.
I obaj weszli do chaty, gdzie ręka niewidzialna poprawiła ogień.
Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/285
Wygląd
Ta strona została przepisana.