Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chciałem tylko — odparł Morgan — odpowiedzi: tak, czy nie.
— A po co ci to?
— Aby wiedzieć, czy mamy z tobą walczyć, jak z wrogiem, czy też paść przed tobą na klęczki, jak przed wybawcą.
— Walczyć! — zawołał Bonaparte. — Oszaleli ci, co chcą ze mną walczyć. Czyż nic widzą, że jestem wybrańcem Boga?
— Attyla mówił to samo.
— Tak, ale on był wybrańcem zniszczenia, a ja jestem wybrańcem nowej ery... Wojna! A gdzież są ci, co ze mną walczyli? Leżą na równinach Piemontu, Lombardyi lub Kairu!
— Ale Wandeja wciąż walczy.
— Walczy! niech i tak będzie. A gdzież są Cathelineau, Lescure; a gdzież La Rochejaquelein, a gdzie d’Elbée, Bonchamp, Stofflet, Charette?
— Mówisz, generale, tylko o ludziach. Ludzi tych niema, ale idea została. A dla niej walczą dzisiaj d’Autichamp, Suzannet, Grignon, Frotté, Châtillon, Cadoudal. Być może, nie są warci swych poprzedników, ale niech tylko umierają, jak tamci, a zrobią swoje.
— Niech się strzegą. Jeśli zarządzę wyprawę do Wandei, to nie poślę tam ani Santerre’a, ani Rossignolów.
— Konwent wysłał Klebera, Dyrektoryat — Hoche’a...
— Nikogo nie poślę. Sam pójdę.
— To najwyżej zginą, jak Lescure lub Charette.
— Lecz mogę ich ułaskawić... A jeśli oświadczę ci, że już mam Wandeję w ręku?
— Pan?
— Jeśli zechcę, to w trzy miesiące uspokoję ją.
Młody człowiek niedowierzająco potrząsnął głową.