Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie; ale czegóż może chcieć?
— Uparcie odmawiał mi wyjaśnień; lecz zdaje mi się, że nie jest to ani waryat, ani natręt.
— Nie, ale może zbir?
Roland zaprzeczył ruchem głowy.
— Zresztą, skoro ty go wprowadzasz...
— Nie ma nic przeciw temu, żebym był obecny przy rozmowie. Będę stał przed nim.
Bonaparte zastanowił się.
— Niech wejdzie — rzekł.
— Generale, oprócz mnie...
— Tak, generał Hédouville zechce chwilę poczekać... Idź, Rolandzie.
Roland wyszedł, przeszedł przez gabinet Bourrienne’a, wrócił do swego pokoju i znalazł Morgana koło kominka.
— Proszę! Konsul czeka.
Morgan wstał i poszedł za Rolandem.
Gdy weszli do gabinetu pierwszego konsula, Bonaparte był sam.
Morgan zatrzymał się o kilka kroków od drzwi i ciekawie przyglądał się Bonapartemu, poznając w nim tego, którego widział w Awinionie.
— Proszę się zbliżyć — odezwał się pierwszy konsul.
Morgan skłonił się i postąpił trzy kroki.
Bonaparte odpowiedział na ukłon lekkim ruchem głowy.
— Mówiłeś pan memu adjutantowi, pułkownikowi Rolandowi, że masz mi coś do zakomunikowania.
— Tak, obywatelu pierwszy konsulu.
— Czy rzecz, którą masz mi zakomunikować, wymaga rozmowy sam na sam?
— Nie, obywatelu, chociaż jest takiej wagi...
— Że wolałbyś pan, abym był sam.
— Tak, ale ostrożność i rozsądek...