Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

druga, połowa należy do mych towarzyszy. Kto wie, czy jeden z nas, poznany, nie pociągnie za sobą innych na gilotynę? Sądzę, pułkowniku, że zdajesz sobie sprawę z tego, jaką my grę prowadzimy.
— Więc po co ją prowadzić?
— Dobre pytanie! Po co pan idziesz na pole bitwy gdzie może kula trafić, a kula armatnia zerwać głowę?
— To co innego. Na polu walki mogę ponieść śmierć zaszczytną.
— Czy tak? Czyż w dniu, w którym gilotyna obetnie mi głowę, będę zbezczeszczony? Bynajmniej. Jestem tak samo żołnierzem, jak i pan. Tylko nie wszyscy służą sprawie w ten sam sposób: każda religia ma swych męczenników i bohaterów. Pierwsi szczęśliwi są na tym świecie, drudzy — na tamtym... Ale nie przyszedłem tu wykładać filozofię polityki. Chcę pomówić z pierwszym konsulem.
— Jakto! Z konsulem? — zawołał Roland.
— No tak; przeczytaj pan jeszcze raz mój list. Wszak pisałem, że mam do pana prośbę.
— Ach, tak.
— Prośba ta, to rozprawa z generałem Bonaparte.
— Przepraszam, ale nie przewidywałem tego...
— Prośba ta pana dziwi, nawet niepokoi. Panie pułkowniku, możesz mię pan, jeśli nie ufasz memu słowu, zrewidować od stóp do głowy, a przekonasz się, że oprócz tych oto, tu złożonych pistoletów nie mam żadnej innej broni. Albo lepiej — weź te pistolety, stań między mną a konsulem i pal mi w łeb przy pierwszym moim ruchu podejrzanym. Czy zgadzasz się na ten warunek?
— Czy zaręczasz mi, że wiadomości, jakie przynosisz konsulowi, są tak ważne, że warto go niepokoić?
— Zapewniam, że tak.
Po chwili dodał wesoło: