Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Roland otworzył drzwi. Ukazał się w nich człowiek otulony w płaszcz. Roland ukryty był w cieniu. Przybysz, nie widząc nikogo, chwilę się zatrzymał.
— Proszę wejść — rzekł Roland.
— To pan, pułkowniku!
— Skąd pan wiesz, że to ja?
— Poznaję po głosie.
— Po głosie? Przecież słyszałeś mię zaledwie przez kilka sekund w Awinionie.
— No, to musiałem cię słyszeć gdzieindziej.
Roland szukał w pamięci, gdzieby go Morgan mógł słyszeć.
Lecz przybysz rzekł wesoło:
— Czy to powód, żebyśmy stali w drzwiach, żem cię gdzieś słyszał?
— Nie — odparł Roland. — Weź mię pan za płaszcz i idź za mną. Nie pozwoliłem zapalać światła na schodach.
— Jestem wdzięczny za to. Ale skoroś pan dał słowo, gotów jestem przejść przez cały pałac, chociażby był oświetlony a giorno.
— Masz pan moje słowo. Idź śmiało.
Roland zaprowadził Morgana do swego pokoju, oświetlonego tylko dwiema świecami.
Morgan zrzucił płaszcz i złożył pistolety na stole.
— Co pan robisz? — zapytał Roland.
— No tak, dla wygody.
— Ależ te pistolety, które zostawiasz tu?
— Cóż myślisz, żem je wziął na ciebie?
— A na kogo?
— Na panią policyę. Nie chcę się oddać darmo w ręce zbirów obywatela Fouche.
— Więc jesteś przekonany, że ci nic tu nie grozi?
— Chyba! przecież mam twe słowo.
— Dlaczegóż nie zdejmiesz maski?
— Bo twarz moja w połowie tylko należy do mnie;