Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sów i panter, niż w tych pięknych wioskach i na tych błoniach, które widzisz na brzegach tej rzeczki.
I podniesionym głosem począł Roland wyliczać okruciesńtwa, popełnione przez rewolucyę.
Sir John milczał, ze zdziwieniem przysłuchując się wybuchom mizantropii Rolanda.
Potem młodzieniec skierował rozmowę na zdarzenie w hotelu z Morganem, a w końcu zawołał: „Przedewszystkiem chciałbym się zblizka przekonać, co to są za towarzysze Jehudy.
— Ach, rozumiem teraz. Nie zabił cię Barjols, chcesz więc, aby cię zabił pan Morgan.
— Albo kto inny — odpowiedział spokojnie Roland. — Oświadczam, że nie mam żadnej specyalnej pretensyi do pana Morgana. Przeciwnie; chociaż pierwszą myślą moją, gdy wszedł on do sali i wypowiedział „speech“ — wszak tak to nazywasz?
Sir John potwierdził ruchem głowy.
— Chociaż pierwszą myślą moją — ciągnął dalej Roland — było skoczyć mu do gardła i zerwać maskę.
— Rozumiem cię, kochany Rolandzie. Ale znając cię, dziwię się, dlaczegoś nie wykonał tego zamiaru?
— Nie moja wina! Chciałem, ale powstrzymał mię mój towarzysz.
— Ach, więc są ludzie, którzy cię mogą powstrzymać?
— Nie wielu, ale ten...
— Jednem słowem, żałujesz?
— Prawdę mówiąc, nie. Ten odważny grabieżca dyliżansów wykonał swą grę z odwagą, którą lubię. Instynktownie lubię ludzi odważnych. Gdybym nie zabił pana de Barjols, chciałbym być jego przyjacielem. Niestety jednak, nie zabiwszy go, nie mogłem przekonać się o jego odwadze. Lecz mówmy o czem innem. Po cóż