Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jak mam oznajmić pańskie przybycie? — zapytał.
— Brat Morgan.
— Poczeka pan tu; za pięć minut będę z powrotem.
Młodzieniec zrobił ruch głową, jakby mówił, że był oswojony z temi wszystkiemi ostrożnościami.
Siadł następnie na jakimś grobowcu — byli bowiem w podziemiach klasztoru — i czekał. W istocie, nie upłynęło pięciu minut, jak mnich już był z powrotem.
— Proszę za mną: bracia są uszczęśliwieni z pańskiego przybycia.
W kilka chwil potem Morgan znalazł się w sali obrad.
Dwunastu mnichów zakapturzonych oczekiwało nań. Gdy drzwi się zamknęły i Morgan zrzucił maskę, wszyscy zdjęli kaptury. Byli to wszyscy prawie młodzi ludzie; dwu czy trzech tylko wyglądało na lat czterdzieści.
Wszystkie ręce wyciągnęły się do Morgana.
— Ach! doprawdy — rzekł jeden z obecnych — zdjąłeś nam kamień z serca; myśleliśmy, żeś zabity lub uwięziony.
— Zabity — zgoda! Ale uwięziony — nigdy, „obywatelu“ (jak to mówią niekiedy, ale jak, mam nadzieję, niedługo już mówić nie będą). Mogę powiedzieć, że wszystko poszło bardzo gładko. Konduktor, jak tylko nas dostrzegł, kazał stanąć i, zdaje mi się, powiedział: „Już wiem, o co chodzi“. A ja mu na to: „Skoro wiesz, o co chodzi, mój kochanku, to długo gadać nie będziemy“. — „Czy pieniędze rządowa?“ — zapytał. — „Właśnie, właśnie“ — odparłem. Ponieważ w karecie powstał popłoch, powiedziałem konduktorowi: — „Poczekaj, mój kochany. Najpierw złaź z kozia i powiedz tym panom