Strona:PL Dumas - Sylwandira.djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A więc panna...
— Panna! jest panną?
Nieznajomy rośmiał się drwiąco.
— Czy wdową? — mówił d’Anguilhem.
Ten sam uśmiech.
— Do stu piorunów, mój panie! — krzyknął kawaler wściekły, — zdaje mi się, że drwisz ze mnie.
— Niech mię Bóg zachowa, kawalerze, śmieję się tylko z pańskich obaw.
— Które może nazywasz bezzasadnemi; — odrzekł d’Anguilhem, — gdy przymuszasz mię kupować kota w worku.
— Tém większą późniéj będzie radość panie d’Anguilhem.
— Na tém nie mogę poprzestać; niech przynajmniéj zobaczę tę pannę.., młodą osobę... damę na wydaniu...
— Niepodobna, panie, niepodobna.
— To chociaż ojca... niech poznam ojca... zdaje się, że nie wiele żądam,
— Przeciwnie, żądasz pan wszystkiego: