Strona:PL Dumas - Naszyjnik Królowej.djvu/384

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Będę kochał kobietę zamężną, będę ją kochał taką potężną, silną miłością, że zapomni o wszystkiem... Tak... powiem jej.. Możemy być szczęśliwi chwil kilka na tej ziemi, czyż warto się ich wyrzekać? Pójdź, ukochana, pójdź w objęcia moje, miłość wzajemna to życie wybranych!...
A potem... więc cóż ma być potem? nastąpi śmierć, czyli życie, jakie teraz wiedziemy... Korzystajmy z czasu... używajmy miłości!
— Wcale nieźle dowodzi, jak na chorego — mruknął doktór.
— A dzieci!... — zawołał nagle Charny z wściekłością — ona nie opuści swoich dzieci.
— Otóż tu przeszkoda, hic nodus — rzekł Louis, obcierając pot z czoła wyrazem litości i drwin zarazem.
— O! — zaczął młodzieniec, nie zważając na nic — dzieci to bagatela, można je zabrać w połę płaszcza podróżnego.
— No cóż, Charny — ciągnął dalej — skoro bierzesz w ramiona matkę, lżejszą od piórka makolągwy, ponieważ podnosząc ją czujesz dreszcz miłości, zamiast ciężaru, czyżbyś nie zabrał i dzieci Marji?... A! — krzyknął przeraźliwie!
— Dzieci królewskie, to ciężar, nieporównany! Czuć byłoby pustkę na calem świecie...
Louis odstąpił pacjenta i zbliżył się do królowej.
Zastał ją zmienioną i drżącą, ujął za rękę, była zimna.
— Miałeś rację, doktorze — rzekła.
Nikt nie powinien słyszeć, co mówi, to więcej, niż gorączka — to obłęd straszliwy, narażający go na niebezpieczeństwo, gdyby się dowiedziano...
— Słuchaj pani! słuchaj! — przerwał doktór.
— Nie, ani słowa więcej nie chcę...
— Uspakaja się... Zaczyna błagać.
Charny uniósł się, wyciągnął ręce i utkwił wzrok błędny w przestrzeni.
— Marjo — mówił głosem dźwięcznym i miękkim: — Marjo, ja wiem dobrze, że mnie kochasz. O, bądź spokojna, nie powiem nikomu. Pamiętasz, Marjo ubóstwiona, w powozie nóżka twoje dotknęła mojej, myślałem, iż skonam z radości... Rączka twoja maleńka spoczęła w dłoni mojej na chwilę... tam... tam... nie powiem, nie,