Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/993

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— О! zawołał Salvator, dlaczegóż to panie Jackal?
— Bo mogłoby im zdarzyć się jakie nieszczęście.
— Ej!
— Tak jest.
— Czy to będziemy mieli bunt?
— Bardzo się obawiam. To, co się dzieje, nadzwyczajnie mi coś na to wygląda, tak się zaczynają wszystkie bunty.
— Tak, one wszystkie zaczynają się jednakowo, rzekł Salvator, tylko nie wszystkie jednakowo się kończą.
— Ten zakończy się dobrze, ręczę za to, odparł pan Jackal.
— Ha! skoro pan ręczy!... ozwał się Salvator.
— Nie mam pod tym względem ani cienia wątpliwości.
— Do licha!
— Otóż, rozumiesz pan, pomimo całej opieki, jaką radbym dać pańskim przyjaciołom, mogłoby im się, jak powiedziałem, przytrafić nieszczęście; więc proś ich pan, ażeby się oddalili.
— Daremnie, rzekł Salvator.
— Czemu?
— Bo postanowili dobyć do końca.
— W jakim celu?
— Przez ciekawość.
— Ej! to nie będzie bardzo ciekawe, wierzaj mi pan.
— Tembardziej, że według tego, co pan mi powiedziałeś, można być pewnym, że siła będzie przy prawie.
— To jednak nie przeszkodzi, że pańscy przyjaciele, pozostając tu...
— Co?
— Narażają się...
— Na co?...
— Na to, co we wszystkich rozruchach, spotkać może... na kontuzję.
— W takim razie, kochany panie Jackal, rozumiesz pan, że mi ich nie żal.
— Nie żal ich panu?
— Bynajmniej, otrzymają to, na co zasłużyli.
— Jakto, na co zasłużyli?
— Bezwątpienia: oni chcieli widzieć rozruch, niechże przyjmą następstwa swej ciekawości.
— Chcieli widzieć rozruch? powtórzył pan Jackal.
— Tak, odrzekł Salvator.