Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1492

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Barnaba zajęty był kartami; Gerard musiał powtórzyć trzy razy toż samo.
Nareszcie Barnaba podniósł głowę.
— Aha! rzekł, to pan!
— Tak, to ja, odpowiedział Gerard.
— Chce pan jechać?
— Jeszcze nie.
— A to dobrze! Biedne koniska jeszcze nie wypoczęły.
— Nie o to mi chodzi.
— A o co?
— Mam ci powiedzieć dwa słowa.
— Owszem.
I podniósłszy się przyszedł do drzwi, rozpychając po drodze kogo tylko mógł.
Wszystkie twarze pijących żywo zwróciły się ku drzwiom.
Gerard skrył się w cień.
— Ho, ho! odezwał się jeden z bywalców karczemnych, czy to ten wasz pan boi się żeby mu korona z głowy nie spadła, że nie chce wejść do gospody?
— To jakiś zakochany! rzekł drugi z uśmiechem.
— Więc on tylko kolano pokazał przez drzwi, a nie głowę, powiedział trzeci.
— Głupiś! odezwał się pierwszy, przecież coś mówił.
— Więc co?
— Przecież nikt nie mówi kolanem.
— Jestem panie, rzekł Barnaba, co pan rozkaże? Gerard wytłómaczył mu zmianę zaszłą w programie.
Wykład Gerarda przerywany był częstemi: „Hm! hm!“ dorożkarza.
Gerard zrozumiał, że coś się Barnabie nie podoba. Kiedy nareszcie dokładnie wytłómaczył mu swe życzenie:
— Dobrze, powiedział Barnaba, ale jeżeli się nie znajdziemy na gościńcu?
— A czemu się nie mamy znaleźć?
— Jeżeli naprzykład pan przejdzie, nie widząc mnie?
— Nie obawiaj się, mam dobre oczy.
— Bo to widzi pan, są ludzie, którym się ogromnie wzrok osłabia, kiedy trzymają dorożkę czternaście godzin i winni są dorożkarzowi z pięćdziesiąt franków. Znałem na ten przykład obywateli, nie mówię tego o panu, bo panisko mi wygląda na człeka najpoczciwszego, jaki jest na święcie, ale znałem takich co trzymali dorożkę przez cały dzień,