— A tam poczekać na mnie.
— Poczekam.
— Więc ile chcesz?... Powiedz, tylko rozsądnie.
— Tam i napowrót, trzydzieści franków.
— A za poczekanie?
— Godziny czekania niech będą po czterdzieści su. Przecież nie wymagam zawiele.
Rzeczywiście, nie było nic tak dalece przesadzonego. Żeby udać, że się targuje, pan Gerard zgodził się na dwadzieścia pięć franków tam i z powrotem, oraz po czterdzieści su za godzinę czekania.
Umówiwszy się o cenę, Gerard wziął z domu klucz od zamku Viry, i dawszy wytchnąć koniom obywatela Barnaby, wsiadł do dorożki i puścił się dobrym kłusem.
Barnaba był to uczciwy człowiek, chciał zarabiać grosz rzetelnie.
To też kiedy Gerard przybył do Viry, dzień był jeszcze zupełny, i ani sposób było myśleć o ekshumacji. Więcej niż kiedykolwiek zacisnąwszy kapelusz na głowę, wysiadł i zostawiwszy woźnicę w gospodzie, kazał mu tam pozostać do godziny jedenastej.
O jedenastej punkt miał stanąć przed bramą zamku.
Gerard otworzył bramę i zamknął za sobą, uniknąwszy spojrzeń kilkorga dzieci i kilku starych kobiet, które przyciągnął turkot powozu.
Łatwo zrozumieć wzruszenie filantropa, kiedy wszedł do mieszkania swego brata, gdzie zamordował jedno z jego dzieci.
Nie zdołamy też wyrazić ściśnienia serca, z jakiem wszedł na ganek i wstąpił do nieszczęśliwego domu.
Przechodząc koło jeziora, odwrócił głowę.
Zamknąwszy za sobą drzwi od przedsionka, zmuszony był oprzeć się o mur, sił mu zabrakło.
Wszedł do swego pokoju. Okna tego pokoju, przypominamy sobie, wychodziły na staw. Z tych okien widział on jak Brezyl wpadł do wody i wyciągnął trupa Wiktorka.
Zasunął firanki. Ciemno zrobiło się... Nie śmiał pozostać w ciemnym pokoju.
Dwie połówki świec tkwiły w lichtarzach zdobiących kominek.
Gerard miał z sobą przyrząd fosforowy. Zapalił świecę.
Uspokojony nieco czekał nocy.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1490
Wygląd
Ta strona została przepisana.