Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1477

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XIII.
Vive l’ampleur!

Wytłómaczmy teraz jakim sposobem znikł trup z parku Viry.
Przypominamy sobie, że Salvator wychodząc od Jackala, spotkał jakiegoś mężczyznę, zawiniętego w długi płaszcz z wysokim kołnierzem, chociaż pora roku nie usprawiedliwiała takich ostrożności. Człowiek ten, na którego mało zwracał uwagi, wszedł za nim po schodach i kazał się zameldować pod dobrze znanem nazwiskiem pana Gerarda.
Był to istotnie pan Gerard.
Widząc z jakim pospiechem kroczył przez dziedziniec i wszedł pod sklepienie prowadzące do gabinetu naczelnika policji tajnej, uważając jak starannie schylał ku ziemi część twarzy odkrytą między kapeluszem, badacz fizjognomji z odrazą odwróciłby głowę, poznając w tym człowieku szpiega w całem znaczeniu tego wyrazu.
Jak powiedzieliśmy, oznajmiono pana Gerarda.
— Aha! rzekł pan Jackal, to czcigodny pan Gerard! Proszę, kochany panie, proszę!
— Może przeszkadzam? zapytał pan Gerard.
— O! bynajmniej, nigdy!
— Zawsze pan naczelnik łaskaw.
— Co większa, chciałem po pana posyłać. Pan miałbyś mi przeszkadzać, to także! Pan, mój wierny rycerz, mój ulubieniec! Ależ, chyba nie mówisz mi tego naprawdę kochany panie Gerardzie.
— Zdawało mi się, że pan stałeś?
— Zapewne, odprowadzałem jednego z pańskich przyjaciół.
— Jednego z moich przyjaciół... Którego?
— Pana Salvatora.
— Nie znam go, rzekł pan Gerard zdziwiony.
— Tak, ale on pana zna.
— Sądziłem, że pan wychodzisz.
— Wydawało ci się, że nie unikniesz naszej małej pogadanki, niewdzięczny.
— Panie Jackal...
— Połóż pan kapelusz; zawsze wyglądasz tak jakbyś chciał uciekać... A teraz siadaj. Gdzież u djabła znalazłbyś,