Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1463

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Działajmy.
— Czy możesz pan rozporządzać przyszłą nocą?
Pan Jackal rzucił w stronę Salvatora spojrzenie prędkie jak błyskawica.
— Nie, rzekł.
— A następną?
— Zupełnie; muszę tylko wiedzieć na jak długi czas pan mnie zabierze?
— Tylko na kilka godzin.
— Czy wyprawa jest w Paryżu, czy za Paryżem?
— Za Paryżem.
— Jak daleko, mniej więcej?
— Dwie do trzech mil.
— Dobrze!
— Będziesz pan zatem gotów?
— Będę na rozkazy pana.
— O której godzinie?
— O północy.
— Więc pojutrze o północy?
— Pojutrze o północy.
Salvator rozstał się z panem Jackalem. Była godzina ósma z rana.
Pod sklepieniem, minął się z człowiekiem tak zawiniętym w długi surdut o stojącym kołnierzu, jakby ten służył mu umyślnie do zakrywania twarzy.
Nie bardzo na niego uważał.
Ludzie nawiedzający pana Jackala miewali często ważne powody, by nie wchodzić z twarzą odkrytą. Człowiek ten wszedł do pana Jackala.
Oznajmiono pana Gerarda. Pan Jackal wydał okrzyk radości.
Konferencja trwała godzinę. Może dowiemy się później, co było przedmiotem tej konferencji, ale w tej chwili musimy udać się na drogę do Fontainebleau za Salvatorem. panem Jackalem i Rolandem.
Podróż odbyła się prędko. Przybywszy przed most Godeau, Salvator powiedział stangretowi, ażeby się zatrzymał.

~ Zdaje mi się, rzekł pan Jackal, żeśmy zgubili psa. Szkoda, gdyż wyglądał na bardzo pojętne zwierzę.
— Pojętny do najwyższego stopnia, rzekł Salvator, wreszcie zobaczy pan.
Pan Jackal i Salvator szli drogą wysadzaną jabłoniami,