Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wchodziły; jeśli była to kobieta, pani de Marande pospieszała naprzeciw i stosownie do stopnia przyjaźni, jaka łączyła ją z tą kobietą, całowała, lub poprzestawała na ściśnieniu ręki: jeżeli to był mężczyzna, witała go skinieniem głowy, któremu towarzyszył czarujący uśmiech, a nawet słów kilka, poczem kobiecie wskazując wolne miejsce a mężczyźnie oranżerję, zostawiała nowo-przybyłym wszelką swobodę. Mogli oni podług woli przypatrywać się bitwom Horacego Verneta, widokom morskim Gudina i akwarelom Decampa, lub prowadzić rozmowę na uboczu, albo też brać udział w ogólnej pogadance, której czepiają się ludzie, nieumiejący we dwóch prowadzić rozmowy, lub, co jest jeszcze trudniejszem, milczeć.
Ktoby miał interes zwracać na to uwagę, spostrzegłby łatwo, że mimo, iż gospodyni domu z powodu przybycia nowych gości była często zmuszoną zmieniać miejsce, pan Loredan de Valgeneuse potrafił zawsze znaleźć się przy niej.
Lidia spostrzegła tę natarczywość i czy istotnie jej się to nie podobało, czy też lękała się, aby nie spostrzegł tego ktoś inny, starała się unikać jego towarzystwa, to siadając obok Reginy i przerywając na chwilę słodką rozmowę dwojga młodych ludzi, egoizm, który wyrzucała sobie za chwilę, to znowu uciekając się pod skrzydła starego wolterjanina, którego słyszeliśmy przestrzegającego tak ściśle dat w rozmowie z margrabiną de la Tournelle.
Tym razem pani de Marande usiłowała wydobyć z serca starego hrabiego tajemnicę, która zachmurzyła to oblicze zwykle uśmiechnięte, więcej nawet, niż uśmiechnięte, bo szydercze.
Ale czy troska starego hrabiego pochodziła z serca, czy też, co było dla niego daleko ważniejszem, z żołądka, nie miał on wcale zamiaru przypuszczać do sekretu panią de Marande.
Kilka słów ich rozmowy doszło do uszu Petrusa i Reginy.
Młodzi ludzie zamienili między sobą spojrzenie. Wzrok Reginy zdawał się mówić:
— Jesteśmy nierozważni, Petrusie! Już od pół godziny gawędzimy tu tak swobodnie, jak gdybyśmy się znajdowali w oranżerji bulwaru Inwalidów.