Strona:PL Dumas - Kawaler de Maison Rouge.pdf/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ XXXVI.
OBYWATEL TEODOR

Szara zasłona nocy pokryła obszerną salę, której nieszczęsne echa powtarzają nieustannie cierpkie słowa adwokatów i błagalne wołania oskarżonych.
Ciszę zupełną przerywały tylko niekiedy harce szczurów, które gryzły papiery, zamknięte w szafach pisarzy, nie szczędząc nawet samego drzewa tych szafek.
A jednak wśród tak przerażającej nocy, wśród tego, tak uroczystego milczenia, ozwało się przygłuszone skrzypnięcie; drzwi jednej z szaf obróciły się na wrzeciądzach i ostrożnie wysunął się z niej cień, czarniejszy nawet od cienia nocy.
Był to ów zapadły patrjota, którego pocichu nazywano panem, a który głośno utrzymywał, że się nazywa Teodor. On to lekką nogą dotknął chropowatej posadzki. W prawej ręce trzymał ciężki drąg żelazny, lewą zaś przymocowywał do pasa dwururny pistolet.
— Od szafy aż dotąd naliczyłem dwanaście tafel... — szepnął, — tutaj kończy się pierwsza.
I znowu licząc, końcem nogi, domacywał się szpary między dwoma kamieniami, którą czas coraz większą czynił.
— Zobaczymy... — rzekł sam do siebie, zatrzymując się, — czym dobrze wszystko przedsięwziął, czy siły będę miał dosyć, a ona dosyć odwagi? O! znam ja dobrze jej odwagę. Mój Boże! kiedy dotknę jej ręki, kiedy jej powiem: „Jesteś pani ocalona!“
I umilkł, niby przygnieciony ciężarem takiej nadziei.
— Do dzieła więc. Taflę podnieść to nic trudnego; ale zostawić ją podniesioną niebezpiecznie, bo patrol może nadejść, choć powiadają, że nigdy tu nie przychodzi. Nikogo w podejrzeniu nie mają, bo ja nie mam wspólników, a dla człowieka z moim zapałem, niewiele potrzeba czasu