Strona:PL Dumas - Kalifornia.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Im bardziej zbliżaliśmy się do zatoki przez cały dzień 6go, tym drzewa stawały się rzadszemi, a skały, jak sterczące kości olbrzymiego szkieletu, występowały z zieloności.
Wypłynęliśmy na pełne morze dla przepędzenia spokojnej nocy. Zewsząd otoczeni byliśmy statkami szukającemi przystani podobnie jak my; należało się obawiać, ażebyśmy się nie zetknęli w ciemności. Lubo oddaleni od niebezpiecznego zetknięcia, zapaliliśmy jednakże latarnie.
Byliśmy bardzo zadowoleni, lecz to zadowolenie było poważne i milczące. Wszystko jeszcze było nam nieznane w tym świecie, do którego mieliśmy zawinąć. W Valparaiso wprawdzie zasięgaliśmy wiadomości, lecz te nic były dostateczne, albowiem pozostawiono nas w niepewności między złem a dobrem. Zresztą każdy się sposobił do wylądowania nazajutrz, to jest 7. I to nie tak jak w Valparaiso, dla szukania kilkochwilowych rozrywek i zabaw, lecz w celu szukania pracy i rzeczy najrzadszej w świecie; sowitej nagrody za pracę.
Dla tego też najobojętniejszy z nas skłamałby, mówiąc że spał bez wzruszenia tej nocy. Co do mnie, przebudzałem się z 10 razy, a 7go przed świtem już wszyscy byli na nogach.
Ujrzeliśmy znowu ziemię: lecz będąc jeszcze w znacznej odległości, nie mogliśmy rozeznać wejścia do zatoki.
Od 5 zrana do południa, pędziliśmy z silnym wiatrem. W południe dopiero dostrzegliśmy rozdział ziemi tworzący wejście.
Widok tej zatoki przedstawiał nam z prawej strony dwie skały oddalone od spodu, lecz zbliżone wierzchołkami i przez