Strona:PL Dumas - Kalifornia.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tracąc czasu mogliśmy przybyć do miasta około czwartej. Nic łatwiejszego dla nas nie było, jak wracać drogą którąśmy przybyli z miasta; przejście bowiem nasze oznaczone było na łące, jak z rana widać w koniczynie ślady psa, lub strzelca.
Przed odejściem zaleciłem Alunie, ażeby poszedł zwiedzić miejsce w którem strzeliłem do łosia. Wypaliłem bowiem do niego z tak blizka, że pomimo zadziwienia jakie we mnie wzbudził, wydawało mi się niepodobieństwem ażebym go nie trafił.
Poranek był piękny i chłodny; nigdy nie byliśmy tak weseli i swobodni, Tillier i ja. W życiu niezawisłem myśliwego mieści się nieco dumy i zadowolenia, jak z samej niezawisłości. — Około piątej zrana zatrzymaliśmy się ażeby co przekąsić. Wzięliśmy z sobą kromkę wyżłobionego chleba, gdzie zamiast ośrodka, włożyliśmy resztę wątroby jelenia, oprócz tego mieliśmy puzdro wody i wódki. Było to dostateczne do naszej uczty.
W czasie naszego śniadania pod zieleniejącym dębem i gdy się nasz koń pasł pączkami które bardzo lubił, spostrzegliśmy z tuzin sępów odbywających dziwaczne ewolucye. Co chwila powiększała się ich liczba, i z dwunastu wkrótce doszło do dwudziestu kilku. Zdawało się że w swym locie, ścigają człowieka lub zwierzę zatrzymujące się chwilowo. I one wtedy zatrzymywały się, niektóre spuszczały się aż do ziemi, a potem podlatywały jakby zalęknione. Widocznem było, że się coś nadzwyczajnego działo na łące o ćwierć mili od nas.