Strona:PL Dumas - Kalifornia.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zapytał mnie, do czegom strzelił; i gdym ma opisał olbrzymie widmo, Alana wniósł, że to musiał być łoś.
Nie można się było spodziewać, ażeby co więcej upolować tej nocy; strzały nasze bezwątpienia przebudziły wszystkie zwierzęta na łąkach będące, a raz będąc od nich zwęszeni, pewnem było, że nie zechcą się do nas zbliżyć. Zrobiwszy nosze z gałęzi złożyliśmy na nie sarnę; każdy z nas zaprzągł się do nogi zwierzęcia i tak suwając tę noszę wraz ze zwierzem, dla oszczędzenia jego skóry, z której wyrabiają przepyszne siodła, ciągnęliśmy do naszego namiotu.
Zastaliśmy Tilliego stojącego i czekającego na nas. Nie zasnął ani na chwilę, spędzając czas na spłoszeniu szakali, które zdawało się, że ze wszystkich zakątków łąk zebrały się dla pochwycenia naszej zwierzyny. Niektóre z nich rzuciły się na jelita jelenia, któreśmy wyrzucili o kilkanaście kroków od namiotu, co łatwo było rozeznać po radosnych głosach tych, którym przypadła ta gratka i które zdawały się najgrawać z smutnych miauczeń swych zgłodniałych towarzyszy. Łowy były korzystne jak na pierwszą wyprawę z San Francisco. Mieliśmy jelenia, sarnę, czterech zajęcy, dwie wiewiórki i dwie kuropatwy. Ułożyliśmy, że Tillier i ja pojedziemy niezwłocznie do San-Francisco, dla spieniężenia naszej zwierzyny.
Aluna miał pozostać na straży naszego namiotu i w czasie naszej nieobecności starać się o ubicie jeleni i kóz.
Z wielką trudnością wpakowaliśmy jelenia i sarnę na konia naszego, którego nadto przyozdobiliśmy zającami, wiewiórkami, królikami i kuropatwami i gdy dzień miał zaświtać, puściliśmy się drogą do zatoki San Francisco. Nie