Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/953

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    Tymczasem w samym rogu placu jakiś młody chirurg opatrywał znoszonych mu ciągle rannych, którzy jękiem dawali znak życia.
    Ale, rzecz dziwna, człowiek ten, zajęty ratowaniem, wołał na pomocników swoich głosem, w którym drżała nienawiść:
    — Przedewszystkiem przynoście tu biedne ofiary z ludu, bogaci sami znajdą sobie ratunek!
    Młody człowiek ze zranionem czołem, ze złamaną ręką, zatkniętą pomiędzy guziki surduta, błądził także wśród rannych, schylał się, szukał, odchodził i wracał. Pot zimny lał mu się z czoła, łącząc się z kroplami krwi, płynącemi z rany. Zatrzymał się na chwilę przed ambulansem, a słysząc groźny głos chirurga, rzekł smutno.
    — Dlaczego czynisz pan wybór wśród nieszczęśliwych ofiar tej samej katastrofy?
    — Bo nikt nie dba o biedaków; pochyl pan swoją latarnię i spojrzyj na plac! na jednego szlachcica setki prostego ludu!
    Młody człowiek wskazał na swoją ranę i rękę bezwładną.
    — Jestem szlachcicem i rannym wśród tłumu, a jednak, jak pan widzisz, dotąd nie jestem opatrzony.
    — Masz pan swój dom, a ponieważ możesz chodzić, wróć tam, poślij ludzi po swego doktora, on opatrzy twoje rany i ani spojrzy na tych nędzarzy.
    — Panie, nie przyszedłem tu prosić cię o po-