Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1784

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A! — zawołał Gilbert — taką mi pan dajesz odpowiedź! Więc wy, filozofowie, rzucacie ludziom czcze frazesy, a my bierzemy je za świętość i przez nie wpadamy w rozpacz. Co mnie obchodzą pańskie wyrzuty sumienia i pokuta, gdy o nich nikt nie wie?...
O przekleństwo! przekleństwo niech spadnie na twą głowę! panie Rousseau!
— Co? przekleństwo i kara na mnie?... ty to mówisz, ty! który zgrzeszyłeś, jak ja?...
— Siebie ukarać potrafię, dam się zabić memu przeciwnikowi, lub sam przetnę pasmo mego nędznego życia. O! więc śmierć moja nie będzie kradzieżą dla społeczeństwa; więc pan napisałeś ten frazes dla efektu tylko!
— Przestań! przestań! Czyż nie dość złego uczyniłeś twą łatwowiernością? Czy dokończyć chcesz dzieła głupim sceptycyzmem? Mówiłeś mi o dziecku? Więc jesteś ojcem?
— Tak — powtórzył Gilbert.
— Czy wiesz — szeptał Rousseau ledwie zrozumiale — co znaczy zhańbić niewinną istotę, mającą wszelkie prawo do szczęścia i życia, jakie jej Bóg przeznacza, gdy jest jeszcze w łonie matki?... Posłuchaj, w jak strasznem jestem położeniu! Gdy opuściłem me dzieci, zrozumiałem, że całe społeczeństwo wyrzuca mi ten czyn, pluje mi nim w twarz. Wtedy starałem się usprawiedliwiać ogólnikami. Ja, który nie umiałem być ojcem, dziesięć lat mego życia poświęciłem na dawanie matkom rad