Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1763

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Filip przeląkł się tego dzikiego wybuchu.
— Andreo — przerwał szybko — nie mogę ci powiedzieć tego, czego sam nie wiem. Wszystko to powinna otoczyć tajemnica; może Bóg pozwoli, że ją pogrzebiemy na zawsze.
— Ależ ten człowiek śmieje się z nas, Filipie! — drwi z nas!
Filip zacisnął pięści, nie odrzekł jednak ani słowa.
— Może — zawołała z rozpaczą Andrea — ja znam tego człowieka... może to człowiek, o którego dziwnym wpływie na mnie już ci wspomniałam; zdaje się, że byłeś u niego...
— Człowiek ten jest niewinny, mówiłem z nim, mam dowody... Andreo, nie szukaj nikogo.
— Filipie, szukajmy razem, sięgnijmy poszukiwaniem do najwyższych dygnitarzy państwa... choćby do króla...
Filip otoczył ramieniem biedne, nieświadome dziecko.
— Wszystkich tych wyliczyłaś już we śnie, i przekonałaś mnie o ich niewinności!...
— Więc pewnie wskazałam też i winnego? — spytała, drżąc.
— Nie — odrzekł brat, siląc się na spokój. — Błagam cię, nie pytaj mnie o nic, bądź uległą, nieszczęście to jest niepowetowane. Ale miej nadzieję... Bóg nad nami! Bóg dobrotliwy zostawia ludziom zemstę.