Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiem naszej epoki. Jakto dobrze, że nie palą teraz czarowników. To byłaby wielka szkoda.
— O tak, tak hrabino, to wielki człowiek!...
— A jest przytem i bardzo pięknym mężczyzną. Wiesz, książę, on mi się podoba.
— Przestań, hrabino, bo zacznę zazdrościć i zrobię ci scenę! — rzekł, śmiejąc się Richelieu.
Coby to był za niebezpieczny minister policji z tego czarownika?...
— Myślałam już o tem ale to niepodobna.
— Dlaczego, hrabino?
— Bo jakby przy nim wytrzymał który kolega?
— Jakto, hrabino?
— Wiedziałby o każdym wszystko, patrzałby ciągle w karty każdego...
Richelieu zaczerwienił się okrutnie.
— Hrabino — rzekł — chciałbym zostać jego kolegą, chciałbym aby nieustannie śledził grę moją, mogłabyś być pewną, że widziałby zawsze waleta kierowego u stóp damy i króla.
— Jesteś pełen dowcipu, mój książę, ale pomówmy trochę o naszem ministerjum. Czy zawiadomiłeś, książę, swojego siostrzeńca?
— D’Aiguiillon jest już w Paryżu, u rogatek rozminął się z powozem Choiseul’a, zdaje się, że jest to dla niego dobrą wróżbą.
— Istotnie. Kiedyż tu będzie?
— Czeka tylko na rozkazy twoje, hrabino. Uważał za stosowne, żeby go tu tak zaraz nie widziano.