Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nawet dzisiejsza fuzja byłoby igraszką wobec takiego potwora.
— Myślę jednak, że można nieco liczyć na mego przyjaciela — rzekł lord John, głaszcząc swoją fuzję.
Summerlee podniósł rękę.
— Pst! — szepnął — coś się zbliża.
W głębokiej ciszy rozległ się nagle równy, powolny szmer. Było to stąpanie zwierzęcia — odgłos ciężkich, miękkich łap, stawianych ostrożnie na ziemi. Kroki okrążyły zwolna nasz obóz, aż wreszcie zatrzymały się u wejścia. Słychać było cichy, opadający i unoszący się, nieco chrapliwy, oddech zwierzęcia.
Jedynie wątła zagroda dzieliła nas od tej strasznej zjawy nocnej, każden z nas pochwycił za broń, a lord John usunąwszy niewielki pęczek cierni, zrobił wyłom w murze.
— Na honor — szepnął — widzę go!
Poprzez jego ramię spojrzałem w otwór. Tak i ja dojrzałem napastnika. W głębokim cieniu drzew majaczyła jakaś masa jeszcze ciemniejsza, niewyraźna, — jakiś kształt przyczajony, dziki, groźny. Nie większy był od konia, ale rozrosły i potężny. Oddech jego, regularny, pełny jak sapanie maszyny, mówił o potwornej sile organizu. Raz, gdy się poruszył, zdawało mi się, iż dostrzegam dwoje zielonawych, błyszczących oczu. Wreszcie usłyszeliśmy szmer, jakgdyby zwierzę zwolna podpełzało naprzód.