Strona:PL Diderot - To nie bajka.pdf/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żowały się z tamtemi... Ogarniał mnie jakiś lęk, iż mogę się omylić w rozstrzygnięciu tak ważnego wypadku; nieufność do własnego rozumu; obawa, iż słucham raczej głosu współczucia, który krzyczał w głębi mego serca, niż głosu sprawiedliwości... Tak spędziłem resztę nocy, zastanawiając się nad tym niesprawiedliwym dokumentem, który trzymałem kilkakrotnie tuż przy ogniu, niepewny czy go spalę czy nie. Przeważyło to ostatnie postanowienie; minuta wcześniej lub później, stałoby się przeciwnie. W tej rozterce ducha, uznałem, iż najroztropniej będzie zasięgnąć rady jakiej światłej osoby. Wsiadam na koń o świcie, pędzę cwałem ku miastu; mijam, nie zatrzymując się, drzwi swojego domu; zsiadam z konia przed seminaryum zajmowanem wówczas przez Oratoryan, między którymi jeden wyróżniał się bystrością sądu i świętością obyczajów: był to ojciec Bouin, który zostawił w dyecezyi sławę największego kazuisty.

Kiedy ojciec doszedł do tego punktu opowiadania, wszedł doktor Bissei: był to lekarz i przyjaciel domu. Zapytał o zdrowie ojca, zmacał puls, coś dodał, coś ujął w dyecie, wziął krzesło i zaczął gwarzyć z nami.
Ojciec zapytał doktora o kilku jego chorych, między innemi o starego hultaja, intendenta u niejakiego p. de La Mésangère, dawnego mera w naszem miasteczku. Intendent ten wprowadził największy nieład w interesy swego pana, zaciągnął fałszywe pożyczki pod jego imieniem, usunął ważne dokumenty, przywłaszczył sobie kapitały, popełnił mnóstwo łaj-