Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i dziękuję ci serdecznie, żeś tę myśl powziął.... Tym sposobem będę mógł towarzyszyć przynajmniej na miejsce ostatniego spoczynku brata mego ojca, który mnie kochał tak, jakbym był jego własnym synem.... Będę mógł do ostatniej chwili patrzeć na zastygłe jego usta, które wczoraj jeszcze przemawiały do mnie z taką ojcowską czułością....
— Chodźmyż więc....
W chwilkę późnie, obaj młodzieńcy pędzili galopem drogą, wiodącą do Tulonu, w milczeniu, szybkość jazdy bowiem nie dozwalała im zamienić z sobą ani jednego słowa. Zresztą Marceli, cały oddany swemu smutkowi, zagłębiał się w sobie i doznawał pewnej przyjemności w tem, że nie był zmuszonym rozmawiać... Są chwile w życiu, a chwile te liczne, w których milczenie jest potrzebą niezbędną.
Marceli i Jerzy byli już bardzo niedaleko przedmieścia Tulonu, kiedy wyminął ich pędzący na koniu jeździec, dziwnego zachowania, podcinający wciąż jeszcze szpicrutą swego rumaka, spienionego już i okrytego kurzem i potem.
Jeździec ten miał na sobie liberyę błękitną i czerwoną suto naszytą srebrnemi galonami. Wymijając Jerzego podniósł w górę swój kapelusz.
— Liberya hrabiów Presles, nieprawdaż mój przyjacielu? — spytał służącego.
— Tak, panie.
— Spodziewam się, że nie zaszło nic tak ważnego u was i że przyczyną twej spiesznej jazdy nie jest żadne nieszczęście?
— Daruj pan... wszystko w zamku potraciło głowy, rwetes tam i rezruch okropny.... Ja jadę po doktorów i przywieść ich muszę co koń wyskoczy!
Jerzy pobladł.
— Doktorów! — powtórzył — a dla kogóż to?... Czy to stało się co generałowi, czy pani hrabinie?
— Ani jednemu, ani drugiej, ale pannie Diannie i panu Gontranowi....
— A! Boże mój!... I cóż to?.... Mówże, mój kochany, mów co najprędzej!...
— Panu zapewne znanemi są wydarzenia tej nocy, pożar w willi Salbert podczas balu?...
— Tak... tak.... Ależ od tego czasu widziałem już pannę de Presles.... Jakkolwiek była zemdloną na skutek bardzo naturalnego wzruszenia, jak mi się zdawało przecież nic jej zresztą nie było....
— Tak też i wszyscy myśleliśmy z razu. Pani z początku nie niepokoiła się bynajmniej.... Kiedy jednak panna przyszedłszy do siebie z omdlenia wpadła natychmiast w okropną gorączkę..,. Dostała zapalenia mózgu.,, majaczy... maligna... bliską jest śmierci.... Miejscowy doktór traci głowę i ani wie co robić.... Pan hrabia łamie ręce.... Pani odchodzi od zmysłów....
— Co za nieszczęście! — bąknął Jerzy, — co za straszne nieszczęście....
— Lekarze w Tulonie są uczeni.... To też pan widzi, że nie żałuję konia.... Ale to nie wszystko jeszcze... biedy zawsze chodzą w parze!... Dziś rano przyniesiono nam pana Gontrana na noszach, z raną od pałasza na ramieniu....
— Więc zabójstwo! — krzyknął Jerzy.
— Nie, panie, pojedynek.... Jak się zdaje, pan Gontran bił się tej nocy... gdzieś w domu... przy pochodniach!... Ma lat zaledwie siedmnaście! — a! otóż to młodzieniec, który wiele na przyszłość rokuje! Zresztą, spodziewają się, że się z tego wyliże, choć rana jego bynajmniej nie jest drobnostką... przeszło trzy cale żelaza w ciele! bądź co bądź to zawsze rana ciężka....
Wiadomość o ranie Gontrana zajmowała Jerzego nieskończenie mniej niż nagła słabość Dianny.
— Mój przyjacielu, — przemówił do służącego, — wywiążże się coprędzej z danego ci polecenia. W ciągu dnia sam będę w zamku Presles, aby się dowiedzieć co się dzieje z panną Dianną i z jej bratem. Tymczasem oświadcz panu generałowi i pani hrabinie całe współczucie moje z powodu nieszczęścia, które ich dotyka....
— Nie omieszkam, panie, — odpowiedział lokaj, spinając ostrogami konia, który popędził też jak wicher w kłębach kurzu ku miastu.
Jerzy, dążąc z Marcelim do biura sztabu, gdzie się tenże mógł dowiedzieć o adresie swego pułkownika, myślał wciąż o pannie de Presles i musiał przyznać się sam przed sobą, że piękna Prowansalka zajmuje w życiu jego daleko więcej miejsca niż to dotąd przypuszczał nawet i przez tę godzinę rozmyślań doszedł do przeświadczenia, że gdyby ona miała umrzeć coś by w nim obumarło, coś złamałoby się bezpowrotnie.
— Czyżbym ja ją kochał? — zadawał sobie pytanie.
A że nie śmiał odpowiedzieć sobie wprost na to pytanie, dodał tylko w myśli:
— A! jeśli tak jest, biada mi! bo nigdy córa jednego z najstarszych arystokratycznych rodów Prowancyi nie zostanie żoną mieszczanina Jerzego Herbert!
Głowa opadła mu na piersi i smutek jego w tej chwili nie był mniejszym od smutku Marcelego.


∗             ∗

Po kilku bezowocnych poszukiwaniach i kilku daremnych kursach, udało się wreszcie porucznikowi dotrzeć do pułkownika, któremu przedłożył swe położenie, prosząc go zarazem o pozwolenie nie udawania się dziś jeszcze na pokład Dydony.
Młody oficer lubiany był i szanowany przez