Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szyję opasywała szeroka czerwona wstęga Komandora legii honorowej, na lewym boku ubrania połyskiwał wielki krzyż orderu królewskiego I go Ludwika.
Nakoniec w dziurce od guzika umieszczone było kilka wstążeczek orderów zagranicznych, nieskończenie poważniejszych niż te, z których pan baron Polart robił wystawę.
Tak przybrany, z twarzą bladą okoloną rozwianymi białymi włosami, hrabia Presles nie utracił nic z dumnejswej postawy.
Był to zawsze wielki pan czystej rasy, skończony typ prawdziwego szlachcica, w najliteralniejszem i najściślejszem tego słowa znaczeniu. Znaną jest definicya jednego z królów francuskich, Ludwika XV, jeżeli się nie mylę; Mogę zrobić hrabią, mogę zrobić księciem, ale nie mogę nikogo zrobić szlachcicem!
— O mój ojcze, — zawołała Blanka naiwnie, — jakiś ty piękny!
— Pięknymi jesteśmy zawsze dla tych, którzy nas kochają... — odpowiedział starzec, nagradzając dziewczynę pocałunkiem.
Zapukano z cicha do drzwi biblioteki.
— Przybywają nam wiadomości od nieprzyjaciela... — wymówił generał zniżonym głosem.
Potem głośno wydał rozkaz wejścia.
Jan, pokojowiec Gontrana, stanął na progu.
Nie zdołał on powstrzymać się od okazania zdziwienia na widok pana de Presles, ubranego i stojącego na środku pokoju.
— I cóż, — spytał generał, — co obciąłeś?
— Pan prokurator królewski jest w salonie, — wybąknął lokaj, skłoniwszy się z uszanowaniem, — i pyta, czy pan hrabia raczy go przyjąć.
— Odpowiedz panu prokuratorowi, że ja zaraz zejdę.
Lokaj skłonił się ponownie i wyszedł.
Spiesząc wywiązać się z swego zlecenia, mówił sobie:
Ho, ho!... Ho, ho!... Ho, ho!... Ale pan hrabia, słowo daję, tak dziś wygląda na waryata, jak ja! Jeśli to tak pójdzie dalej, to zły interes dla mego pana! Nie będzie on się śmiał teraz!...
— Więc chodźmy, moje dziecko, — rzekł genenerał do Blanki, — chodźmy do sprawiedliwości, aby sprawiedliwość nie musiała trudzić się do nas. Podaj mi ramię, moja mała!
Zaledwie pan Presles wsparł się na ramieniu dziewczyny, kiedy ta poczuła, że drży.
— Mój Boże! co ci jest, ojcze? — — spytała patrząc nań z przestrachem.
— Nic... zkądże to pytanie?...
— Obawiałam się, że to drżenie...
— Nie obawiaj się, drogie dziecko, — przerwał starze, — to rzecz czysto nerwowa. Nie lękam się ]stanąć wobec urzędników, którzy mnie mają za wryata i będą badać... ale myśl, że tam się znajdują Dyanna i Gontran, moje dzieci, krew krwi mojej... kość moich kości... Oboje przeciw mnie sprzysiężeni... oboje kryjący się nikczemnie po za artykuł kodeksu na to, aby okryć hańbą moją starość.... A!.. ta myśl, widzisz, dławi mnie... przejmuje... druzgocze... i zabija.
— Odwagi, mój ojcze....
— Bądź spokojna, będę ją miał, będę jej miał dość do walki; tylko, skoro raz wygram lub przegram bitwę, nie odpowiadam już za nic.
— A jednak odwaga będzie ci jeszcze potrzebną, ojcze, bo nowe rozpoczną się zapasy.... Ale pewną jestem tego, że wówczas sił ci nie zbraknie, bo będziesz walczył za mnie.
Pan de Presles nie pytał już o wyjaśnienie tych słów ostatnich, które dlań przecież musiały być nieco ciemne.
— Chodź... — rzekł, — czekają na nas....
I wyszedł z biblioteki wraz z Blanką.


XIX.
DRAMAT RODZINNY.

Osoby, któreśmy spotkali na drodze tulońskiej zebrane już były w zamkowym salonie.
Był tam prokurator królewski, sędzia wydelegowany przez prezesa trybunału pierwszej instancyi, pisarz tegoż sądu, lekarz również należący do składu komisyi i nakoniec Marceli de Labardès i Raul.
Trzeba tu zanotować jeszcze prócz tego obecność Gontrana i Dyanny.
Osoby te tworzyły trzy grupy zupełnie odrębne.
Pierwsza ż tych grup składała się z prokuratora, sędziego i wicehrabiego de Presles, który opowiadał coś urzędnikom z szczególniejszem ożywieniem i cytował liczne fakta, mogące wedle niego poprzeć jego podanie.
O kilka kroków od nich Marceli de Labardès, omawiał z doktorem półgłosem tę tak ważną kwestyę z medycyny sądowej z powodu licznych wypadków, w których swoboda, a czasami nawet życie człowieka zależały od skonstatowania przez sąd poczytalności lub obłędu czyjegoś.
Raul de Simeuse i pisarz stanowili audytoryum tych dwóch rozmawiających.
Nakoniec w zagłębieniu okna siedziała ukryta na wpół draperyą firanek Dyanna, przybita bólem i wstydem tak, jak gdyby rzeczywiście była winną, a nie ofiarą.
Pragnęłaby módz się ukryć przed wzrokiem wszystkich i z nieopisanem też drżeniem wchodziła do salonu. Ale nieprzeparte pragnienie, możemy powiedzieć, silniejsza nad jej wolę potrzeba znajdowania