Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gontranie... bracie... — zawołała Dyanna — co ty mówisz?
— A cóż! prawdę, nic więcej! Ojciec niema już dziś głowy, to pewna... to jasne jak dzień i obcy ludzie spostrzegają to nawet!.. Przyznaję wraz z wami, że to rzecz wielce smutna i pierwszy gotów jestem to opłakiwać, ale cóż mogę przeciw temu, jak chcesz abym zaradził temu! Po cóż więc dla tego, że konstatuję fakt niezaprzeczony, patrzeć na mnie takim pełnym zgrozy wzrokiem, jak gdybym to ja wnosił w dom rozpacz?...
Nikt nie uznał za właściwe przeciągać dalej rozmowy zaczętej w ten sposób, wszyscy zasiedli w milczeniu do stołu i przez cały czas niedługi trwania jedzenia, wszyscy czworo zamieniali z rzadka tylko z sobą słowa.
Kiedy wreszcie podano herbatę, Jerzy ozwał się do wicehrabiego:
— Czy zamierzasz, Gontranie, pojechać dziś do Tulonu?...
— Nie sądzę.. Zkąd to pytanie, mój szwagrze?...
— Ponieważ ja sam jadę właśnie do miasta i byłbym ci zaproponował, abyś mi towarzyszył....
— Zrobiłbym to z wielką przyjemnością, ale powtarzam, nie mam zamiaru dziś wyjeżdżać z domu.... Poprosiłbym cię tylko o oddanie mi pewnej przysługi...
— Jakiejże?...
— Bądź tak dobrym zajdź do ujeżdżalni i ułóż się tam, o ile będzie można jak najlepiej, o cenę, jaką mi wypadnie zapłacić za nieszczęsną klacz dychawiczną, która mi wczoraj padła w drodze.... Masz tu dwadzieścia luidorów.... Nie skąp, ale to ci wiedzieć należy, że szkapa ta nie była wartą i trzeciej części tej sumy, którą ci daję....
— Będę się starał jak najlepiej dla ciebie załatwić tę sprawę... — odpowiedział Jerzy.
— Dziękuję....
Śniadanie kończyło się.
Dyanna powróciła do pokojów generała.
Jerzy wyszedł wydać swemu stangretowi rozkaz zaprzężenia do powozu.
Blanka i Gontran przeszli razem do salonu, gdzie i pozostali sami.
Wicehrabia rad był, że będzie mógł zdać sobie sprawę z wrażenia, które sprawi na nim młoda dziewczyna obecnie, kiedy już nie była prawą jego siostrą ale obcą mu niemal, podstępnie wprowadzoną w rodzinę po to, by go obedrzeć ze znacznej części majątku, który doń należał już obecnie i który miał należeć jeszcze w mniej więcej niedalekiej przyszłości.
Ciekaw był studyować własne swe serce i upewnić się, czy nienawiść do wydzierczyni zastąpi w nim bez wszelkiego przejścia braterską czułość, którą dotychczas czuł dla tej, którą jak sądził, winien był kochać.
Wicehrabia, należy nam to dodać, pobudzał się z całych sił do tej nienawiści.
Ale daremnie się silił, niepodobieństwem mu było ustrzedz się wpływu tej twarzy czystej, niewinnej a tak słodkiej, tych oczu uroczych, tego dziewiczego wdzięku.
— Biedne dziecko, — pomyślał, — przecież ona temu niewinna, nie wie o niczem, nie umaczała ręki w tym spisku, nie brała współudziału w żadnem oszustwie, czemuż moje interesa muszą być jej zgubą? Jak jestem Gontranem de Presles, gdyby to nie było nieodzownie potrzebnem do zapewnienia mi spokoju, nie tykałbym jej szczęścia, nie rozdarłbym zasłony, która ukrywając przed nią przeszłość, okrywa zarazem przyszłość.
Podczas gdy Gontran oddawał się tym myślom, zapanowała na chwilę między obojgiem cisza.
— Mój bracie, — ozwała się nagle Blanka, — może się mylę, ale zdaje mi się, że teraz bardzo rzadko bywasz w willi Labardès...
— Nie, nie mylisz się... — odpowiedział Gontran z uśmiechem; — ale z jakiego powodu ta uwaga?
— Po prostu z tego, że dawniej, jak mi się zdawało, lubiłeś bardzo barona Labardès... a prócz tego zdawało mi się jeszcze, że jego syn przybrany, pan Raul de Simeuse, był twoim przyjacielem... przynajmniej odwiedzałeś ich często.
— To prawda.
— Dlaczegóż więc nagle zaniechałeś tych wizyt?
— Sam nie wiem. Nowe stosunki trochę mnie od tych odciągnęły.
— A! tak... twoja znajomość z tym wielkim, grubym jegomością takim wyorderowanym, który tu któregoś dnia był u nas na obiedzie... tym baronem... tym Paryżaninem....
Czy nie miał szczęścia ci się podobać ten wielki i gruby jegomość tak wyorderowany, jak go nazywasz?
— A! nie, jeszcze czego! — zawołała Blanka z wyrazem naiwnym. — Co nie to nie, nie podoba mi się strasznie!
— I zkądże to taka odraza wyraźna?
— Gdybyś chciał być szczerym, kochany Gontranie, przyznałbyś, że odgadujesz jej powód i że ci tego mówić nie potrzebuję.... Ten pan nie podoba mi się, bo się podobać nie może.... Alboż to nie najlepszy ze wszystkich powodów?
— Nie podoba ci się, bo Dyanna i Jerzy mówili o nim wiele złego wobec ciebie.
— Nie.
— Czy dałabyś mi ha to słowo honoru?
— Daję ci słowo honoru, że nawet nie słyszałam od Jerzego i Dyanny jego nazwiska.
— Wreszcie, przenosisz nad niego barona Labardès.