Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po dwakroć czy trzykroć wszakże okazał brak taktu, zwracając się w rozmowie do pana de Presles, o którym wiedział dobrze, że nie jest w stanie dać mu odpowiedzi.
Zdawało się, że chce skonstatować jak wielkiem było osłabienie umysłowe starca.
W takich razach Dyanna spiesznie odpowiadała za ojca, nie umiejąc ukryć już zmarszczenia brwi, które było objawem niezmiernego jej niezadowolnienia.
Baron zdawał się unikać podniesienia oczu na Blankę siedzącą na przeciw niego przy stole. Ilekroć przypadkiem wzrok jego spoczął na niej, oczy mu migotały i nabierały dziwnego wyrazu. Ale te objawy mimowolne były tak rzadkie i tak krótkie, że ich nikt nie zauważył nawet.
Skończył się wreszcie obiad ku wielkiej radości samego pana de Polart, nikt bowiem nie mógł uchronić się od nieokreślonego przymusu, który jak się zdało zawiał w powietrzu i ciążył na wszystkich współbiesiadnikach.
Zaledwie przeszli do salonu, zniknął jakoś Jerzy.
Po kilku zaś minutach ozwała się Dyanna do barona:
— Mam nadzieję, że łaskawy pan zechcesz wybaczyć siostrze mojej i mnie, że go pozostawimy samego z Gontranem... ale ojca memu potrzeba tak bardzo spoczynku... Musimy go odprowadzić do jego pokoju, bo przedewszystkiem należymy do niego.
Baron skłonił się głęboko, przyciskając prawą dłoń do serca z gestem, który uważał zarazem za pełen wdzięku i godności.
Dyanna i Blanka wówczas ujęły pod obie ręce generała, który wspierając się na nich, wyszedł zwolna z salonu.
Chmurka niezadowolnienia zaciemniła twarz pana Polart, który uważał, że postępowano tu z nim trochę zbyt sans façon. Między gęstemi jego brwiami zarysowała się lekka zmarszczka.
Gontran dostrzegł tę zmarszczkę; odgadł jej przyczynę i co najspieszniej podążył zatrzeć wrażenie, które ją wywołało, odzywając się wesołym, swobodnym tonem:
— Nakoniec jesteśmy sami!... Będziem mogli wyjść na cygaro! Wszakże to rzecz przyjemna, baronie?
— Tak, tak, — mruknął przez zęby pan Polart, — bardzo przyjemna w samej rzeczy, jakkolwiek, wyznaję, że wogóle towarzystwo kobiet jest dla mnie rzeczą nader przyjemną....
Lokaj Gontrana wszedł do salonu.
— Panie wicehrabio, — spytał, — gdzie ma być podaną kawa?
— Gdzie pan wolisz: tutaj czy w parku? — w odpowiedzi spytał młody człowiek, zwracając się do barona.
— Sto razy lepiej będzie w parku... — odpowiedział tenże, —- przynajmniej odetchnąć człowiek może na świeżem powietrzu....
— Przepysznie! w zupełności podzielam pańskie zdanie, — odparł Gontran.
I dodał:
— Podasz nam w szalecie.
W chwilkę później wicehrabia wraz z swym gościem zapaliwszy sobie cygara szli ręka w rękę długą aleją, prowadzącą krętemi drogami do pawiloniku, zbudowanego na kształt szwajcarskiego szaletu, który już opisywaliśmy poprzednio.
Pawilon ten, jak pamiętamy, był niegdyś ulubionem schronieniem Dyanny.
Od chwili swego zamążpójścia wszakże pani Herbert odwykła była w zupełności od odwiedzania tego szaletu, który przeszedł więcej na użytek ogółu mieszkańców zamku i ich gości.
Były w nim książki, albumy, szerokie otomany, słowem wszystko, co obliczonem jest na chwile odpoczynku.
Można tu było wedle fantazyi czytać, rysować, marzyć lub zasypiać.
W chwili gdy Gontran i baron doszli do pawilonu, lokaj wnosił właśnie od innej strony wielką tacę z kawą gorącą, kawą mrożoną, likierami i sorbetami.
Prócz tego zaopatrzony był jeszcze w pudełko cygar i małą spirytusową lampkę.
Gontran kazał postawić tę tacę na jednym ze stołów, umieszczonych we wnętrzu szaletu.
Przez szeroko otwarte okna, ujęte w ramę wątłych pnących się powojów, po przez sklepioną lunetę zieleni wzrok biegł w dal, gubiąc się w błękitnych falach Śródziemnego morza.
Pan Polart rzucił obojętnem roztargnionem okiem na cudowny krajobraz, co się roztaczał przed nim.
Szacowny ten szlachcic zazwyczaj był dość miernym lubownikiem piękności przyrody; był on z liczby tych nielitościwych spekulantów, którzy pod niebotycznemi koronami starych drzew dwuwiecznego lasu, obrachowują zimno ile przyniosłoby jego wycięcie.
Siadł naprzeciw Gontrana i zwolna popijał kawę i delektował się maraskinowym sorbetem, nie przerywając sobie ważnego tego zajęcia, jak chyba wychylaniem od czasu do czasu kieliszków rozmaitych likierów.
Następnie rozparł się w fotelu, owinął obłokiem dymu i wpatrzywszy w białawe kółka i kłęby nie wymówił ani słowa.
Gontrana niezadługo zaniepokoiło to milczenie, tak mało harmonizujące z nawyknieniami pana Polart.
— Kochany baronie... — ozwał się jak najsłodszym, niemal pieszczotliwym głosem.
—- I cóż? — spytał lakonicznie baron nie zmie-