Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie... nie — to niepodobna... takie podobieństwo nie mogłoby być grą przypadku!... Syn tylko może być takim żywym ojca obrazem!... To musi być portret ojca Raula, bo to żywcem jego samego portret.... Zobaczywszy tę miniaturę, Blanka by się pomyliła... biedne dziecko, myślałaby, że to ten, którego zdaje jej się, że kocha... Nieszczęsna córko, nieszczęsnej matki, cóżeś zrobiła Bogu, że cię tak karze za moją nie powiem winę, ale za moje nieszczęście? O! Ty, którego świat cały zowie Bogiem miłosierdzia, Bogiem sprawiedliwości, niechaj twój grom mnie dotknie jeśli chcesz bym milczała! Niech grom Twój mnie dotknie, bo ja Ci bluźnię!... Niech grom Twój mnie dotknie, bo z duszy mojej rozdartej wznosi się ku Tobie krzyk boleści i negacyi: Nie, Ty nie jesteś dobrym!... nie Ty nie jesteś sprawiedliwym!...
I w istnym paroksyzmie szału rozpaczy, Dyanna powtórnie pochwyciła portret; zacisnęła go w drżących rękach, chcąc go zdruzgotać, zmiażdżyć.
Nagle odskoczyła oprawa złota, portret i szkiełko wypadły na dywan.
Dyanna mimowolnie już chciała go zgnieść pod swą stopą.
Ale powstrzymała się natychmiast niemal.
Portret padł wizerunkiem do posadzki i wydało się pani Herbert, że jakichś kilka słów napisanych było na odwrotnej stronie kości słoniowej.
Pochyliła się więc i podniosło ten krążek cieniutki.
Istotnie nie pomyliła się. Na kości napisany był wiersz jakiś i data.
»Dla mego ukochanego syna, Raula Simeuse.«
A pod spodem data:
»Listopad 1827«.
Czytając te słowa, które rozpraszały ostatnie powątpiewania, które mogły jeszcze istnieć w głębi jej myśli, Dyanne oczy zabłysły ponurym blaskiem.
— Raul Simeuse! — wymówią głosem powolnym i cichym. — A więc to prawda, to istotna prawda.... Raul jest, synem tego nikczemnika! O! ja to wiedziałam, ja to wiedziałam dobrze... i nie wątpiłam o tem! ale teraz mam już pewność!... teraz mam dowód niezbity w ręku... teraz nie zabraknie mi już odwagi do stawienia czoła łzom Blanki, do złamania jej serca nawet, jeśli to będzie potrzebnem... bo gdyby nawet miała przypłacić to śmiercią, ja nie dopuszczę do tego przeklętego związku.... Wolę sama ma razem z umarłą zstąpić do grobu, ale nie dozwolę dziecku, póki ja żyję, poślubić syna jej ojca!
Dyanna podjęła medalion z ziemi, uspokojona już, bo z jasno wytkniętą drogą postępowania na przyszłość; medalion i oprawę jego uporządkowała i schowała w skrytce szuflady, na której napowrót zajęły biżuterye dawne swe miejsce. Potem zamknęła szufladę i z całego poprzedniego zajścia nie pozostało i śladu.
Wyczerpana ze zmęczenia tych straszliwych wzruszeń, których doznawała bez przerwy począwszy od pierwszej z Blanką rozmowy, Dyanna rzuciła się na otomanę i wsparłszy głowę o poduszki puściła wodze myślom i myśl pobiegła gdzieś bez celu zatrzymując się na obojętnych przedmiotach, usiłując oddalić się od tego co jej dolegało tak boleśnie.
Ten stan półsnu, pół jawy, co to snem nie jest całkowitym, ale co niemal zawsze idzie w ślad za wiekiem nerwowemi wstrząśnieniami, począł ogarniać młodą kobietę.
Dynna śniła choć nie była uśpioną, zdał jej się, że słyszy melodyjny głos, czysty jak kryształ głos dzieweczki szepczący do jej ucha:
— Tyś mi siostrą, tyś mi matką... kocham cię... uwielbiam.
I Dyanna uśmiechała się na dźwięk tego głosu, pod ciepłem tych pocałunków. Czuła, że nowe wstępuje w nią życie.
Nagle zadrżała, otwarła oczy i głowę podniosła.
Ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę... — odezwała się pani Herbert.
Pukanie ponowiło się.
— Czemuż nie wchodzisz.
— Proszę pani, — odpowiedział dobrze znany głos pokojowej, — drzwi są z wewnątrz zamknięte.
— To prawda.
Dyanna zapomniała zupełnie, że wchodząc do siebie, naprzód pozasuwała zasuwki.
Wstała z otomany, na której spoczywała dotychczas i otworzyła drzwi.
— Co się stało? — spytała — i czego chcesz odemnie?...
— Nic, proszę pani, to tylko pan hrabia.
— Przecież ojciec nie chory?... — zawołała Dyanna z przerażeniem.
— Nie, pani... pan hrabia kazał zapytać tylko, czyby pani nie mogła zejść do niego.
— Idź powiedz memu ojcu, że za lulka minut tam zejdę.
— Dobrze, pani.
— Czy mąż mój jest przy ojcu?
— Nie, pani.
— A panna Blanka?
— Panna przechadza się po parku... pan hrabia jest sam zupełnie....
— To dobrze, idź już.
Pokojowa wyszła.