Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/512

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gaston pozostawał nieczuły na pieszczoty, à wyrazów nie słyszał.
— Pani — zawołała wreszcie młoda dziewczyna przestraszona. — Zobacz co się dzieje z moim ojcem.
— Ależ nic, kochane dziecię, to tylko skutek lekarstwa. Nie obawiaj się, to co się tak zadziwia, powtarza się za każdym razem, gdy nasz drogi chory je bierze.
Nagle jakby za dotknięciem prądu elektrycznego Gaston się ożywił. Policzki jego zapłonęły, pewien rodzaj konwulsyjnego drżenia wstrząsnął jego członkami, w kącikach ust pokazała się biała piana.
Róża, która powstała, cofnęła się o krok w tył z podwojonem zadziwieniem.
Rzeźbiarz rozśmiał się tym szczególnym śmiechem, jaki daje się słyszeć w domach obłąkanych, a który porusza zawsze do głębi. Usta jego wymawiały wyrazy bez związku, a wśród nich powtarzały się imiona Teresy, Eugenji Daumont i Pauliny.
— Przypominam sobie, przypominam — mówił głosem dzikim. — One są tutaj. Wyciągają ręce ku mnie jedna po drugiej i powtarzają: Ten człowiek jest szalony. Przypominam, to Eugenja Daumont i Teresa powiedziały, że jestem warjatem... a potem więzienie, kaftan bezpieczeństwa, dwadzieścia lat męczarni.
— Mój ojcze, mój ojcze! — mówiła doń Róża.
Ale nieszczęśliwy nie mógł jej usłyszeć.