Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/469

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Podbiegła natychmiast do niej.
Łzy! — zawołała. — Pani płacze! Co się stało, skąd ten smutek? Co pani jest?
Pani de Lorbac nie dając odpowiedzi, pochwyciła Różę w swoje ramiona i długo przyciskała ją do piersi, obsypując pocałunkami, która Róża oddawała, a które wzruszały ją do głębi duszy.
— Pani cierpi — zaczęła raz jeszcze Róża — widzę to dobrze. Co się stało? Te łzy, ten smutek, byłażbym ja ich przyczyną? Czy mogłabym może im zapobiedz?
Słysząc to, Eugenja Daumont pochwyciła ręce przybranej córki Joanny Madoux.
— Ty jedna możesz nas ocalić.
— Ocalić! — szeptała Róża zadziwiona — ja?
— Tak jest, ocalić nas obie.
— Czyżbyście panie znajdowały się rzeczywiście w niebezpieczeństwie i czyż naprawdę mogłabym zrobić to, o czem mówicie? Ach, jeżeli Bóg pozwala, że potrzebujecie pomocy sieroty, mówcie bez wahania. Cóż zagraża waszemu szczęściu?
Naszej egzystencji, powiedz raczej. Jest ktoś, co może nas strącić w otchłań rozpaczy i poniżenia uzbroić przeciw nam tak serce p. de Lorbac, że wypędziłby nas ze swego domu Jedna tylko twoja pomoc uratować nas może.
— W takim razie jestem gotową, rozkazujcie panie! — rzekła.
Pani Daumont zastanowiła się przez chwilę,