Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/462

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rozmawiając o przeszłości i gubiąc się w przypuszczeniach, co miały znaczyć tajemnicze groźby hrabiny.
— Obawiam się czegoś — rzekła Teresa, w chwili gdy lokaj po zaanonsowaniu wyszedł.
— Więcej spokoju i krwi zimnej!
— Czegoż chce ta kobieta?
— To właśnie zaraz zobaczymy. Wejdź do mojego gabinetu, stamtąd nie stracisz ani słowa z tego, co będziemy mówiły z sobą.
Eugenja, aczkolwiek dodawała odwagi córce, sama jednak wcale nie była spokojną. Oczekując ciosu, o którym wiedziała, że padnie, obsypywała tymczasem grzecznościami hrabinę. Ta ze swej strony jakże nie pozostawała w długu.
— Przyszłam do kochanej pani — zaczęła wreszcie — z wielką prośbą.
— Z prośbą? — powtórzyła pani Daumont, badając pilnie rysy swojego gościa. — Jeżeli tylko w czemkolwiek mogę być pani pomocną lub użyteczną zechciej liczyć na mnie. O cóż jednak idzie?
— O mojego syna — zawołała hrabina, usiłując głosowi swemu nadać nutę serdeczną.
— I ja pani mogę oddać usługę dotyczącą jej syna?
— Przysługę wielką, o spełnienie której nie pragnę się odnieść do nikogo, tylko do pani jedynie.
Pani Kouravieff położyła na wyrazie jedynie szczególny nacisk, poczem ciągnęła dalej.