Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/447

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nami, drżąca, zbliżyła się do hrabiny i nie śmiała już powiedzieć ani słowa.
Gaston zbliżył się do stołka, gdzie znajdowało się popiersie, nad którem pracował przez dzień cały. Popchnął go ku światłu i zrzucił zmoczoną płachtę, która biust pokrywała.
Hrabina, podtrzymując zawsze Paulinę, ze swej strony podeszła tak blisko, żeby mogła rozróżnić rysy twarzy, wymodelowanej przez artystę.
Gaston pozostając ciągle pod wrażeniem chwil dopiero co przeżytych, nie umilkał.
— Zdawało się im, że mnie zwiodą! I dlaczego? Nie jestem szalonym. Przypominam sobie wszystko. Zresztą matka jej to samo powie. Trzeba, żeby zaczęła mówić. Ona wie chyba, gdzie jest jej córka!
— Chciałabym się oddalić — bąkała Paulina.
— Milczenie! — rozkazała hrabina, ściskając za rękę, ani słowa więcej i ani kroku!
Mówiąc to, podeszła już zupełnie blisko do popiersia, przy którem stał Gaston.
— Oto ona! — zawołał rzeźbiarz z odcieniem w głosie niewysłowionego tryumfu. Przypomniałem sobie jej rysy, to ona, to ona którą tak kochałem, a którą dziś tak przeklinam.
Wyciągając rękę ku popiersiu, mówił dalej.
— Idzie tu o twoją córkę... Ożyj i mów! Ty jedna powiesz prawdę, czy ta tutaj jest moją córką?