Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

iż profesor przez łatwą do zrozumienia delikatność, nie przechadza się w tej części parku, do której dotyka ich pawilon. Należało zmienić taktykę.
Pewnego popołudnia pani Daumont usiadła z córką w tej stronie parku, gdzie zwykł się przechadzać profesor, wkrótce go też zobaczyła zbliżającego się z synem, siedmioletnim Renem.
Malec biegł, trzymając w ręku balonik, na kilka kroków przed swoim ojcem, od chwili do chwili zwracając się doń i uśmiechając czule. Słysząc ten głos dziecięcy a wesoły, Teresa zadrżała, zbladła i podniosła się nagle. Głos ten wskrzesił w jej sercu bóle niezapomniane... Chciała odejść, lecz matka ją zatrzymała...
Malec tymczasem przybiegł do Teresy.
— Lubisz pani kwiaty? — zapytał ze szczerotą właściwą dzieciom. — Poczekaj, zaraz ci urwę bukiet...
Pierwsze lody zostały złamane, dalej już było łatwiej sobie poradzić tak wytrawnej mistrzyni intrygi, jaką była Eugenja. Z jednej strony uczyniła z Teresy pacjentkę doktora, z drugiei starała się, by dziecię jego uczynić wspólnikiem swoich planów.
Chłopczyk okazał się podatnem narzędziem w ręku przebiegłej. Maleństwo, którego matka odumarła w niemowlęctwie, miało wprawdzie guwernantkę w osobie pani Brigaud, bardzo zacnej i starszej już wiekiem matrony, uczuwało jednak potrzebę delikatnej pieszczoty niewieściej, jaką tylko matka ukochanemu przez siebie drobiazgowi dać może. Tulił się więc jak małe ptaszę w objęcia Teresy, która okrywała go