Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dziecię cofnęło się i przytuliło do matki. Zdawało się, że jakiś tajemniczy instynkt ostrzegał je przed grożącem niebezpieczeństwem.
— Idź do pana... idź aniołku — namawiała Teresa, pieszcząc je i całując, pójdziemy do taty...
— Ta... ta... ta... ta... — szczebiotała dziecina i zwróciła się do ajenta, który wziąwszy ją na ręce, zabawiał i do końca odgrywał haniebną swą rolę, całując ją w twarzyczkę z udaną czułością.
Ruszyli w drogę.
Touret ukryty za krzakami, oczekiwał.
— Żeby mu się choć udało! — mówił do siebie.
Nagle zadrżał z radości.
Spostrzegł Teresę i ajenta, niosącego na rękach Paulinkę.
Obejrzał się w koło, wytężył słuch, i przekonawszy się, iż nikogo niema w bliskości, rzekł z uśmiechem: Trzeba kończyć... najtrudniejsza rzecz zrobiona... reszta pójdzie jak z płatka...
I wyszedłszy z za krzaków, stanął nagle przed Teresą.
— Przepraszam państwa — rzekł skłoniwszy się lekko — prosiłbym o chwilkę rozmowy...
Teresa, spostrzegłszy tę postać wstrętną, z ryżemi włosami, zadrżała.
— Niech pani się nie obawia zawołał jej towarzysz — pod moją opieką może być pani spokojną.
I stosując się do danej mu instrukcji — rzekł wyniośle: