Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niebezpieczeństwa na jakie się naraża, instyntownie przejmowała ją przestrachem.
Z tem wszystkiem trzeba się było zdecydować.
Drżącą ręką wzięła za klamkę, weszła i zamknęła drzwi za sobą.
W pokoju nie spostrzegła nikogo.
Rzeźbiarz nie wiedząc kto wszedł, pozostał w ukryciu.
— Gdzie pan jesteś? — zapytała Teresa głosem urywanym.
Gaston poznawszy jej głos, wyszedł z garderóbki, gdzie ukrywał się za wiszącemi sukniami.
— Jestem — odrzekł, uśmiechając się. — Czy przychodzisz uwolnić mnie?... Szkoda...
— Niestety! nie mogę jeszcze pana wypuścić... trzeba czekać...
— Tem lepiej!
— Ach, nie mów pan tego!... Nie wiem cobym uczyniła, byś pan mógł odejść!... Umieram z obawy.
— Czegóż się lękasz?
— Gdyby moja matka zobaczyła cię tutaj, byłabym zgubioną.
— Dla czego?
— I pan się pytasz jeszcze.
— Naturalnie. Jestem człowiekiem uczciwym. Jedynem mojem pragnieniem jest danie ci mego nazwiska. Jeżeli więc niewinnie spotka cię kompromi-