Strona:PL Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.djvu/370

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zapewne dzicy spostrzegłszy okręt zatrzymany ciszą wsiedli na łodzie, aby mu się z bliska przypatrzeć. Nie cieszyło mię to wcale, gdyż łatwo mogło przyjść do starcia, czego sobie wcale nie życzyłem. Osada okrętowa nasłuchawszy się podczas pobytu na wyspie różnych historyi o odwadze i ludożerstwie Karaibów, zatrwożyła się nieco, tém więcéj, że nie można było uniknąć spotkania, gdyż najmniejszy wietrzyk nie poruszał żagli, a prąd morski chociaż zwolna, przecież wciąż posuwał statek ku lądowi.
Przemówiłem do osady obudzając w niéj męztwo i rozkazałem nabić działa i broń ręczną, oraz przygotować naczynia z wodą na przypadek, gdyby dzicy chcieli okręt podpalić. Było nas dwudziestu siedmiu, a na flotylli dzikich znajdować się mogło przeszło tysiąc.
W pół godziny późniéj otoczyło nas mnóstwo czółen. Karaibowie jak się zdaje, mieli zamiar ze wszystkich stron na nas uderzyć; wstrząsając dżiritami i napinając łuki, zaczęli straszne wydawać krzyki. Zaczęliśmy dawać im znaki ażeby się oddalili; zrozumieli to dobrze, ale zamiast usłuchania nas, wyrzucili mnóstwo strzał, z których jedna zraniła majtka; osada domagała się aby natychmiast rozpocząć ogień, lecz na nieszczęście nie posłuchałem téj zbawiennéj rady; żal mi było tych ciemnych ludzi, nie wiedzących na jaką nierówną narażają się walkę. Postanowiłem użyć jeszcze ostatniego sposobu.
— Piętaszku — rzekłem, — idź na tył okrętu i przemów do nich. Powiedz im że na okręcie są duchy władające piorunami, że jeżeli zaraz nie odpłyną, zniszczymy całą ich flotę i wytępimy wszystkich bez miłosierdzia.