Strona:PL Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyekwipowany i uzbrojony już zabierałem się do wyjścia, gdy wtém przyszło mi na myśl, że przez czas mojéj nieobecności, kozy zamknięte pozdychają z głodu, albo téż pouciekają do lasu, jeżeli je na wolności zostawię.
Nowy kłopot i zwłoka w wycieczce. Przez dwa tygodnie blisko zbierałem po całych dniach siano i suszyłem dla moich żywicielek. Nareszcie zgromadziłem dwa duże stogi wewnątrz zagrody kamiennéj, i tam téż z wielkim trudem umieściwszy kozy, mogłem puścić się w drogę. Napoju miały podostatkiem w pobliskiém źródełku.
Podróż rozpocząłem idąc w górę strumienia przerzynającego moją dolinę. Ciągnął się on dosyć daleko w głąb wyspy, przechodząc to przez lasy, to znowu przez ładne łąki i równiny, w niektórych miejscach pędził z szumem, w innych płynął bardzo wolno, i rozlewał się w różnéj wielkości jeziorka. Obadwa brzegi okrywała bujna roślinność; napotkałem dziki tytuń, ale krzew ten na nic mi się przydać nie mógł. Znużony drogą, uszedłszy przeszło dwie mile, przenocowałem na drzewie.
Na drugi dzień wszedłem w obszerne lasy, których olbrzymie drzewa zasłaniały mi niebo. Cisza tu panowała niezmierna, zdawało się że wszystkie zwierzęta pierzchły z téj posępnéj i głuchéj puszczy. Lękałem się napotkać jadowitych wężów, zwykle w takich miejscach przebywających, na szczęście jednak nie widziałem ich wcale.
Spiesznie o ile można przebywałem las, ażeby jak najprędzéj wydostać się na pole. Po za lasem ciągnęła się piękna dolina, z północy dotykająca boru; od wschodu i zachodu otaczały ją wzgórza skaliste, od południa zasłaniały znacznéj