Strona:PL Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w górę oszczep i zawołał głosem, na który krew ścięła się w mych żyłach:
„Nędzny! tyle dobrodziejstw doznanych od Opatrzności, nie wzruszyło twego zakamieniałego serca! trwasz w twych złościach, a więc giń jak żyłeś marnie!“
I wzniósł oszczep aby mię przebić; co się dalej stało, nic nie wiem.
Kiedy zdawało mi się żem przyszedł do przytomności, wszystko zniknęło. Znajdowałem się niby na jakiejś nieprzejrzanéj równinie tak pięknéj zieloności, jakiéj nie oglądałem w życiu: błękit nieba roztaczał nademną swój przecudowny namiot; nie było tam ani słońca, ani księżyca, ani gwiazd; tylko jakaś dziwnie miła jasność, a powietrze tchnęło niby wonią czy świeżością, czego opisać nie umiem.
Jasność ta rozlewała się z sklepień niebieskich, rosła, potężniała, tak iż oczy spuścić musiałem; a gdy je znowu wzniosłem na chwilę w górę, ujrzałem krzyż promienisty.
Padłem na twarz nie śmiejąc prawie oddychać, gdy wtém głos słodszy aniżeli wszelkie ziemskie melodye zabrzmiał z góry:
Wzywaj mię w dzień utrapienia, a wyrwę cię i czcić mię będziesz.
Obudziłem się, wszystko zniknęło.
Nie wiem... nie umiem powiedzieć co się działo w méj duszy... Radość, nadzieja, żal, skrucha, bojaźń, ufność w Bogu, wszystko to razem przeniknęło moją istotę.
— O Boże! mój Boże! mój Boże! — zawołałem dźwigając się na kolana. — O Ojcze mój, jakże Ty dobry jesteś! Grzesznikowi zanurzonemu w kale nieprawości i grzechów podajesz dobrotliwą dłoń Twoją, zamiast przygnieść go do ziemi całą potęgą