Strona:PL Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od czasu do czasu popełznąć na brzeg morski, dla zmoczenia rozpalonéj głowy. Nakoniec sen mię zmorzył tak silnie, że nie obudziłem się aż na drugi dzień rano zdrów zupełnie.
Nikt nie uwierzy jakie dziwne uczucie mię ogarnęło, gdy za przebudzeniem się ujrzałem wschodzące słońce. Nie mogłem przypuścić, żebym pół dnia i całą noc przespał bez przerwy. Przeraziła mię myśl, iż zasnąwszy nieoględnie wśród krzaków, mogłem się stać łupem dzikich zwierząt. Jednak wkrótce ustąpiła trwoga, zwierząt drapieżnych widocznie na wyspie nie było, gdyż od miesiąca jak ją zamieszkiwałem, ani razu nie doszedł mych uszu ich ryk lub wycie. Zresztą do tego czasu niezawodnie byłyby mię wytropiły.
Nauczony wczorajszém cierpieniem, nie miałem wcale chęci i dziś narażać się na to samo. Trzeba było sobie sporządzić coś na kształt parasola. W téj myśli wdarłem się na palmę kokosową i nazrzynałem dostatnią ilość liści lśniących i twardych. Potém uciąłem kij, przywiązałem do jego końca cztery długie gałązki w środku na krzyż przewiązane, połączyłem końce sznurkiem i tak miałem rusztowanie o ośmiu prętach, na którém liście kokosowe zastąpiły tkaninę jedwabną używaną do parasoli.
Z przyczyny téj roboty podróż opóźniła się nieco, ale zaraz na wstępie, doświadczyłem jak wybornym nabytkiem był mój parasol. Słońce teraz wcale mi nie dokuczało, a wietrzyk mile chłodził. Cóż za różnica od dnia wczorajszego.
Okolice przedstawiały najrozmaitsze zmiany. Raz nieprzebyte lasy, to znowu rozleglejsze równiny i łąki kwiatami okryte, to strome massy występujących skał, to pagórki okrągławe w niektórych miejscach z sześciokątnych nader regu-