tego Jana. Zamiast Łady, Nii, Dziedzilii, mamy Tę, co chroni nas w dzień śmierci, co każe pola siać i polom błogosławi... Bądźże patrjotką, idź między lud i szerz prawdę. Każda ziemia własnym winna kwitnąć kwiatem.
— Nie, kłamiesz Henryku! Chrystus jest w duszy tego ludu!
— Chrystus?... Nie, Jesse w postaci Zadumanego siedzi na skrętach dróg w złotej i szerokiej Polsce. To jest nasz Chrystus. Na Litwie pod daszkiem zardzewiałym spotkasz Smutkielisy drewniane. To też on — Jesse.
— Więc wracasz do pogaństwa?
— Nie, ino w nowe życie idę. Nowe życie musi być zwarte z wiarą, żeby nie było tej męki rozbratu, którą my teraz żyjemy. Żeby nie było tej pozornej jedności świata, ale rzeczywista. Dozwólmy ludowi wierzyć w pogańskiego Chrystusa, bo to łączy wiarę z życiem. I stwórzmy tę jedną wiarę na całym obszarze ziem naszych. Bo u nas ty żyjesz czem innem niż ja, Clarus, czem innem, niż Zygmunt. A lud też się szarpie, niemocny. Stąd sekty, stąd bajka o narodowym kościele, marjawici, buddyści polscy i nietzscheaniści. Stąd tołstojowcy i mistycy.
— Więc skrzepić lud. Niemal stworzyć naród na nowo...
— I potem mieć go w dłoni, jak miecz — jednolity, potężny, straszny...
Zapłonęły mu oczy, znienacka spojrzał poza siebie i rzekł cichutko:
— Ja chcę mieć ten największy, najsilniejszy z narodów...
— O czem ty myślisz? Co potem? Henryku! — drżał jej głos, sama nie wiedziała czemu.
Lecz on zląkł się samego siebie. Jakoś bezsilnie machnął ręką i głowę spuścił na piersi. Długo patrzyli w jezioro, wreszcie rzekł:
— A czy wiesz ty... co to jest... papierowa korona...
Kiedy siedział wieczorami przy oknie z półprzymkniętemi oczyma, piosnka zdaleka mąciła mu marzenia.
Skrzypiały huśtawki i ze wszystkich końców Słobódki leciała ta białoruska piosenka, wesoła w treści, a smętna w przeciągłej, jesiennej zaiste melodji:
Mienia mama kałycha-a a-a-ła!
Kagda stała podrasta a-a a-ti,
W tej ciszy muzycznej marzą on i Zygmunt. Słychać też oddech jeziora, które już roztajało i pełne jest błękitu wieczornego.
Oto jest miłość ziemska — rzekł Zygmunt.
Słowa te przywodzą obydwu na myśl przedziwny obraz Tycjana. Na umarłe fontanny basenie siadły dwie postacie: jedna w szacie o fałdach łamliwych, długich, nieco sztywnych. Oparła się na krawędzi wazy, w drugiej dłoni pęk kwiatów trzyma. Ma oczy pełne tajemnicy, a na ramionach złote, przecudne włosy.
Zato droga postać jest w całem bogactwie nagości. Twarz ta sama, jeno oczy bez tej nieziemskiej powagi. Nad wodą basenu amorek, a za niemi kępa drzew i rozległe krajobrazy. Trawa — vert d’émeraud. Cokół basenu — blanc chinoise.
Miłość zemska i niebieska.