Strona:PL Czechowicz - Opowieść o papierowej koronie.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
PRZYJACIELE.

W uroczej, cichej Słobódce zdrowie wraca Henrykowi. A że to wiosna, zebrał wokół siebie przyjaciół i razem kochają liście, rozwijające się dopiero na drzewach, maleńkie, lepkie listki topoli, brzozy czy dębu.
Dniami całemi leży Henryk na słońcu w mchu leśnych wzgórz i słucha rozmów serdecznych. Jest Zygmunt, ksiądz Clarus, Madonna Marja, ba nawet Achilles i Patrokles. Henryk słucha właśnie jednej z takich rozpraw. O sztuce rozprawiają uczestnicy tego Symposionu.
Więc Clarus: Ja jestem tylko tęsknotą za twórczością. Co maluję — pełne jest myśli ociężałej i równie ciężkich, zawiłych symbolów. A przecież tyle prawdziwego uczucia żywię dla wielkiej sztuki i tak pragnąłbym ją posiadać...
Zygmunt: Przez wielkie S zawsze ją piszesz, ale właśnie za wiele w tobie tęsknoty, za mało zdobycia się na czyn, urzeczywistnienie.
Clarus: Więc tworzyć, nie tęsknąc, nie myśląc o sztuce?
Zygmunt: Nie tworzyć sztuki, jeno siebie...
Achilles: To jak my: ja i Patrokles. Tworzymy siebie w naszem wojennem życiu i w naszem życiu miłosnem.
Clarus: Do rzeczy, drodzy, do rzeczy. Mówmy o sztuce.
Achilles: Jakto, czyż nie uważasz sztuki życia za największą ze wszystkich?
Madonna: Lub sztuki dobroci?
Zygmunt: Lub sztuki poświęcenia?
Lub sztuki bólu?... — szepcze Henryk.
Clarus: Ach, pięc głów i pięć zdań. Chciałem tylko rzec, byśmy wrócili do rozmowy o sztuce w mniej szerokiem pojęciu.
Madonna Marja: Trudno rozmawiać na zadany temat. Czemuż to jednak nasz drogi Patrokles siedzi milczący i rozmarzony?
Patrokles, który siadł zdala, odwraca głowę.
— Ja o miłości myślałem... Że jest dobra, przedziwna, choć gorzka...
Madonna: Skąd to wiesz, mały?
Patrokles: Nie uczyłem się z ksiąg... Sam wiem.
Boleśnie krzywią się usta Henryka. Spostrzegli. Zamilkli.
Innego znów dnia siedzieli pad jeziorem Henryk i Madonna Marja. Opowiadała mu swe dziecieństwo. Dużo było w opowieści zapachu wsi polskiej, rannego piania kogutów i nocy, pełnych gwiazd. Lubiła, gdy słuchał jej ciekawie, jak dziecko. Oburzała się tylko na jego bolesną ironję. Widziała jeszcze te kolory, które dla niego już spłowiały.
Gdy rozmawiali tak w ciszy wieczornej, wspomniała o Bogu.
— Wierzę, że czuwał nad mojem dzieciństwem i nadal czuwał będzie.
— Który?
Nie zrozumiał, więc zapytał powtórnie.
— Który, czy Zielna, czy Anielska, czy Gromniczna?
— Jak możesz, Henryku? Więc jest tylu bogów?... Czyż my poganie?
Tak, tak, Madonno Marjo. Zamiast wierzyć w Kupałę, wierzymy dziś w świę-