Strona:PL Czech - Wycieczki pana Brouczka.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale na Letniéj górze zauważono w téj chwili ruch niezwykły. Tłumy krzyżowców spuściły się do jéj podnóża, grożąc zdala prażanom orężem i pięściami, rzucając pociski z samostrzałów. Wielu z nich przykładało ręce do ust, krzycząc z całéj mocy:
— Ha, Hus, Hus! kacerz, kacerz!
Naraz w jedném miejscu tłum krzyżowców rozstąpił się na obie strony, a ze środka wyleciało mnóstwo strzał, wymierzonych wprost na najgęściéj zbitą masę mieszczan, którzy jednakże zdołali szybko się usunąć, i tylko dwaj zostali lekko ranieni. Jedna z tych strzał przeleciała tuż koło ucha pana Brouczka i ugrzęzła w murze ogrodowym z taką siłą, że odbite kawałki tynku i cegły rozleciały się na wsze strony.
Nasz bohater upuścił dzidę i przez chwilę stał nieruchomy jak posąg; powoli przyszedłszy do siebie, chyłkiem wpadł w uliczkę, idącą wzdłuż muru ogrodowego, zatrzymał się dopiero za węgłem, gdzie czuł się bezpiecznym od strzał niemieckich. Gdy drżącą ręką ocierał sobie z czoła gęste krople potu, stanął przed nim Domszyk, trzymając jego dzidę w ręce.
— A gdzieś się podział u licha? — zawołał. — Po wystrzałach niemieckich straciłem cię z oczu, a potém nigdzie cię dojrzéć nie mogłem; tylko dzidę twoją znalazłem na ziemi.
— Czyliż sądziłeś, że będę miał ochotę tam zostać i służyć za tarczę strzałom, któreby mię mogły naszpikować, jak świętego Sebastyana! — odparł Brouczek.
Janek zaśmiał się serdecznie i mówił: