Strona:PL Buffalo Bill -34- Demon Wody Ognistej.pdf/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A ja, siedząc na koźle, nie wiedziałem nawet co się dzieje w moim dyliżansie! — rzekł Hank Elmore.
— Co teraz zrobimy Bill? — zapytał Nick.
— Będziemy go ścigali.
— Czy odnajdziemy ślady na tych skałach? — rzekł powątpiewająco Dziki Bill.
— Spróbujemy...
Nagle rozległ się znów tętent koni i Hank Elmore z przerażeniem rzucił się w kierunku dyliżansu. Konie, zbyt słabo przywiązane do drzewa, zerwały cugle i pędziły na oślep po kamienistej drodze. Elmore biegł po drodze, krzycząc z przerażenia. Wiedział on, że w dyliżansie została Vera Bright.
Dyliżans zniknął po chwili na zakręcie i dał się słyszeć przeraźliwy trzask. Widocznie pojazd zawadził o skałę i roztrzaskał się. Wszyscy myśleli, że artystce wydarzyło się nieszczęście, ale spostrzegli ją w chwilę później na drodze zdrową i całą. Vera Bright w porę opuściła dyliżans i kierowała się teraz w stronę naszych przyjaciół.
— Nie przejmuj się, Elmore — rzekł Buffallo Bill. — Weź jednego z naszych koni, pani Bright usiądzie za tobą i pojedziecie do miasta.
W kilka minut później Elmore i Vera Bright jechali w stronę Bloosom Range, a wywiadowcy zabrali się do przeszukiwania okolicy. Rozsypali się w tyralierę i poczęli pilnie przeglądać każdą pędź ziemi.
W pewniej chwili z ust Nicka Whartona wydarł się okrzyk triumfu.
— Mam! — zawołał. — Trop!
Buffallo Bill pochylił się nad ziemią i wydał okrzyk zdumienia. Hickock i baron również zbliżyli się i spojrzeli na tajemniczy ślad.
— Do pioruna! — zawołał baron. — Nigdy jeszcze nie widziałem takich potwornych stóp. Przecież to raczej ślad szarego niedźwiedzia, niż człowieka...
— Nie wiedziałem, że szare niedźwiedzie spacerują w butach — rzekł z przekąsem Nick Wharton.
— Mówiłem w przenośni! — oświadczył urażony baron. — W każdym razie ten trop jest łatwy do odczytnia.
— Spójrz, Buffallo — rzekł Nick. — Ten drab chodzi w sposób bardzo dziwny. Nie odrywa prawie stóp od ziemi lecz wlecze nimi, jakby był obarczony jakimś wielkim ciężarem.
— Możliwe, że to ciężar jego własnego ciała — odparł Buffallo Bill. — To musi być olbrzym.

Jack Goryl

Tim Benson uciekał co tchu. Udało mu się wymknąć wywiadowcom, uniknął również kuli, którą posłał za nim Nick Wharton. Bandyta wspinał się po ścieżkach, na które zawahałaby się wstąpić kozica. Nie chcąc tracić czasu, nie zdjął nawet z siebie sukien kobiecych i w tym groteskowym przebraniu przedzierał się przez skały.
Nagle ujrzał przed sobą lufę rewolweru, wymierzoną wprost w jego głowę. Nie widział nikogo, ale z za skały dobiegł go ochrypły głos:
— Ani kroku dalej!... Za każdy podejrzany ruch kula w łeb.
Benson instynktownie sięgnął po rewolwer, ale w tej samej chwili zabrzmiał znów rozkazujący głos ukrytego przeciwnika:
— Ręce do góry!
Benson usłuchał. Prawdę mówiąc nie obawiał się zbytnio. Człowiek, który groził mu rewolwerem nie wydawał się być człowiekiem oddziału wywiadowców. Benson rozumiał, że ma do czynenia z bandytą i przypuszczał, że uda mu się porozumieć ze swym „kolegą po fachu“.
— Pokaż się wreszcie — rzekł z zimną krwią. — Nie boisz się mnie chyba...
Z poza skały wysunął się człowiek z rewolwerem w ręku i stanął przed Bensonem. Był to niezwykle dziwny człowiek.
Potężny tors, szeroka klatka piersiowa i barki jak konary dębu — wszystko to opierało się na krótkich i krzywych nogach, które wydawały się uginać pod ciężarem tułowia. Ramiona dziwnego człowieka były niesamowicie długie. Opadały one niżej kolan, jeśli do tej charakterystyki dodamy małą głowę, osadzoną na krótkiej i grubej szyi między potężnymi ramionami oraz maleńkie, złośliwe oczka, musimy stwierdzić, że człowiek, który steroryzował rewolwerem Bensona, przypominał jakąś ogromną małpę człekokształtną.
Tim Benson nie był jednak bynajmniej przerażony. Przeciwnie, wybuchnął długim i hałaśliwym śmiechem.
— Ach, co za spotkanie!... — zawołał wreszcie. — Jak ci się powodzi?... Nigdy nie przypuszczałem, że spotkam się z Jackiem Gorylem w takich okolicznościach!...
Człowiek-małpa, inaczej bowiem nie można nazwać tego rodzaju istoty, wydał jakiś przytłumiony dźwięk, ale nie opuszczaj broni.
— Nie poznajesz starych przyjaciół... — zaśmiał się Benson.
— Nie jesteś moim przyjacielem... — mruknął Jack Goryl swym potężnym basem. — Widzę cię pierwszy raz w życiu... A teraz dawaj torebkę!
— To nieporozumienie — rzekł spokojnie Benson. — Zaczekaj chwilę.
To rzekłszy Tim Benson jednym ruchem zdarł z siebie zawadzające mu suknie, ściągnął perukę i roześmiał się:
— Teraz mnie poznajesz?
— Tim Benson! — zawołał małpolud wytrzeszczając swe małe oczka.
— Nie wrzeszcz tak, — rzekł spokojnie bandyta. — Te strony nie są takie pewne, jak ci się wydaje. Czy znasz Buffalo Billa i jego sforę?
Jack Goryl podskoczył jak oparzony.
— Więc to ich widziałem w kanionie? — zapytał.
— To bardzo możliwe — odparł flegmatycznie Benson.
— Niech ich piekło pochłonie!
— Mówiłem ci już raz, żebyś tak nie wył — rzekł spokojnie Benson. — Przypuszczam, że nie masz wielkiej ochoty ściągnąć ich sobie na łeb. Co tu właściwie robisz?
— A ty?
— Miejsce to nie jest stworzone na towarzyską pogawędkę, — rzekł niecierpliwie Benson. — Znajdźmy sobie jakiś spokojny kącik... Uważam, że nasze spotkanie jest bardzo szczęśliwe.
— Dla ciebie tak, ale dla mnie mniej, — rzekł Jack, wykrzywiając twarz w potwornym uśmiechu. — Buffalo Bill jest na twoim tropie. Jeśli przy tej okazji i ja wpadnę w jego łapy...