Strona:PL Bronte - Villette.djvu/611

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zamiast powiedzieć mi, co zamierza zrobić, podniósł nagle głowę. W tej samej chwili zrobiłam i ja także identyczny ruch, oboje spojrzeliśmy w jednym kierunku — ku wysokiemu drzewu, ocieniającemu berceau i opierającemu się częścią swoich gałęzi o dach ponad pierwszą klasą budynku szkolnego. Uszu naszych doleciał stamtąd dziwny, niczym nie dający wytłomaczyć się odgłos, jak gdyby konary potężnego drzewa zakołysały się samoistnie, a cały ciężar ich ulistwienia otarł się z rozmachem o potężny jego pień. Tak. Powietrze było nieomal nieporuszone, nie powiał najsłabszy wietrzyk nawet, a mimo to masywne drzewo zatrzęsło się, gdy lekkie podobne do piórek krzewy ani drgnęły nawet. Parę minut jeszcze trwało to niesamowite trzeszczenie i skrzypienie drzewa. Ściemniło się już zupełnie, wydało mi się jednak, że coś bardziej solidnego, aniżeli zwykły cień nocy, czy cień gałęzi, czerniał tuż przy pniu. Walka ustała wreszcie. Co miało narodzić się z niej? Jaka nimfa leśna miała wyłonić się z męki tych bólów porodowych? Obserwowaliśmy czujnie. Nagle przeszył powietrze dźwięk dzwonka, dolatujący z wnętrza domu — był to dzwonek, który wzywał na modlitwę wieczorną. W tym samym momencie wysunęła się spoza berceau, ku naszej alejce czarno-biała postać. Z rodzajem gniewnego pośpiechu przemknęła tuż mimo nas zjawa ZAKONNICY! Nigdy dotychczas nie widziałam jej tak wyraźnie. Wydawała się bardzo wysoka, a ruchy jej dziwnie zamaszyste. Przemknięciu jej towarzył głośniejszy świst i jęk wiatru; mroźny deszcz lunął gwałtownie — jak gdyby noc cała odczuć miała jej obecność.



223