prawdziwą dla mnie manną bożą. Nie syciła mnie ona jednak; wychudłam jak szczapa, podobna do cienia raczej niż do żywego człowieka. Nie byłam chora wszelako.
Pewnego dnia, kiedy, jak zwykle, czytałam w sypialni późną porą, czując, że zatracam już możność czytania — listy wskutek nieustannego studiowania ich utraciły dla mnie cały smak i znaczenie — cenny kruszec rozdrabniał się w oczach moich na nikłe kruszynki, potęgujące gorycz mojego rozczarowania — rozległ się nagle na schodach stuk pośpiesznych drobnych kroków. Znałam dobrze kroki Ginevry Fanshave; była zaproszona do znajomych w mieście na obiad tego dnia i powróciła już widocznie, przybiegła więc tutaj, aby odłożyć do szafy swoją zarzutkę i inne akcesoria swojego stroju.
Tak. To była ona. Wpadła, strojna w jasną jedwabną suknię, szal opadał z jej ramion, a umiejętnie utrefione loki, na wpół rozpuszczone na wilgoci wieczornej, opadały ciężkimi, niedbałymi pasmami na obnażoną szyję. Wydawała się nie w najlepszym humorze.
— O, jaki idiotyczny wieczór: bezgranicznie głupi są ci ludzie! — zawołała na samym wstępie.
— Kto? Pani Cholmondeley i jej goście? O ile mi wiadomo, uważała pani zawsze jej dom za czarujący.
— Wcale nie byłam u pani Cholmondeley.
— Naprawdę? Zawarła pani świeże znajomości.
— Przyjechał mój wuj de Bassompierre.
— Wuj pani, pan de Bassompierre? Nie jest pani rada temu? Przecież to ukochany krewny pani.
— Ani się śni: to wstrętny człowiek. Nienawidzę go.
— Dlatego, że jest cudzoziemcem? Czy też z innych, równie ważkich powodów?
— Nie jest wcale cudzoziemcem. Jest aż nadto Anglikiem. Stuprocentowym Anglikiem. Nie dalej niż przed trzema czy czterema laty nosił angielskie nazwisko. Ale matka jego była cudzoziemką, nazywała się de Bassompierre i po śmierci któregoś z członków rodziny swojej z linii macierzystej odziedziczył majątek zmarłego wraz
Strona:PL Bronte - Villette.djvu/459
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
71