Kiedy oprzytomniałem i zacząłem rozmyślać, sytuacya wydała mi się mniej rozpaczliwą.
Prawda, że byłem w rękach rosyjskiego generała, zamknięty w skrzyni i wieziony wbrew mojej woli.
Ale mimo wszystko — jechałem w świat.
To słowo miało zawsze czarodziejską własność pocieszania mnie.
— Nie jesteśmy przecie jeszcze w tej Rosyi, — myślałem, — jedziemy tymczasem w głąb Polski i to na front. Jakoś to będzie!
Najgorzej złościł mię sposób podróżowania. To było dobre dla nowonarodzonego Misia, ale dziś!
Moi towarzysze podróży byli zrezygnowani:
— Nie taki dyabeł straszny, jak go malują — mówił, znający niegdyś Rosyę, samowar. — Zajedziemy do Rosyi — to będziemy w Rosyi.
— Złam kurek! — życzyłem z głębi serca filozoficznemu sąsiadowi, tem szczerzej, że ten kurek ugniatał mię w ciasnocie. — Niewieleś wymyślił. — Możesz spać.
Maszynka do kawy, przywieziona niegdyś z zagranicy, była neutralna i nie chciała wypowiedzieć swego zdania.