Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/468

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
462
KOSMOPOLIS.

ny, zaostrzony, a koło czoła i w kątach ust pewną mieszaninę troski i pogody, której nie jestem wstanie opisać. Straszne myśli mi przychodziły do głowy. Mówiłem sobie: „gdybyś był chciał, przed sześciu zaledwie dniami, toby była żyła, uśmiechała się, kochała ciebie“! Amerykanin siedział obok łóżka i rozrabiał gips, Florentyn Chapron, zawsze wierny, przygotowywał oliwę dla natarcia nią twarzy zmarłej, złowroga zaś Lidya Maitland patrzała na tę scenę oczami, które dreszczem mnie przejęły, gdym sobie przypomniał to, com odgadł w czasie ostatniej mej rozmowy z Albą... Jeżeli ona nie odegra roli Nemezys starożytnej i nie uwiadomi o wszystkiem hrabiny, to nie znam się na fizyognomice!... W tej chwili milczała i zgadnij pan, co powiedziała matka, gdy kochanek ten sam, z powodu którego córka tyle ucierpiała, zbliżył się do wspólnej ich ofiary: „Tylko nie połam pan jej rzęs prześlicznych“!... Prawda, że to okropne!...
Młody człowiek padł na ławkę, wypowiedziawszy te słowa rozpaczy i zgryzoty, które Montfanon powtórzył machinalnie, jakby pociągnięty tragicznem zwierzeniem, które usłyszał:
— Tak, to okropne!
Rozmowa ta, tak różna od tej, jaką prowadzili przed kilku tygodniami w piękny poranek majowy na rogu ulicy Borgognona i Placu Hiszpańskiego, toczyła się w odosobnionej alei ogrodów watykańskich. Montfanon, u którego dziś rano