Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/466

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
460
KOSMOPOLIS.

kę — rzekła do mnie na pierwsze me słowa — nie chciała pojechać ze mną do ambasady angielskiej, gdzieby się była wybornie zabawiła, a pojechała sobie sama na spacer, marzyć po polach... Może pan na nią zaczekasz?... Jakoż czekałem na nią aż do godziny siódmej, gwarząc jak zwykły gość, choć aż mnie coś podnosiło, by zawołać na tę matkę niesumienną, która nie spostrzegała tego, że czas płynie: „ależ kobieto, dziecko twe cierpi przez ciebie i twego kochanka... ucieka z domu przed tobą, a ty na to nie zwracasz uwagi“! Nakoniec i ona poczęła się niepokoić, ja zaś widząc, że nikt nie przychodzi, pożegnałem się z sercem tak ściśniętem, jakbym coś przeczuwał... W chwili, gdym wychodził, powóz Alby zatrzymał się właśnie przed pałacem... Była ona blada, straszliwie blada, prawie zielona, tak że mimowoli zapytałem jej: „zkąd pani wracasz“?... jak gdybym miał jakie prawo zadawania jej takich pytań. Jej usta bezbarwne poruszyły się, by mi dać odpowiedź. Gdym się dowiedział, gdzie przepędziła czas zachodu słońca, że przy owem jeziorze, najniezdrowszem może w całej okolicy, zawołałem: „cóż za nierozsądek“! Ale w tej chwili spojrzała na mnie tak, że nigdy tego nie zapomnę i odrzekła: „powiedz pan raczej rozsądek i życz mi, bym się zaraziła gorączką i bym prędzej umarła“... Resztę pan wiesz, w jaki sposób jej życzenie się spełniło. Dostała w rzeczy samej tej gorączki i tak ostrej, że umar-